Biedarząd
Zrzucanie przyczyn drożyzny na ostatni kryzys, co stało się sztandarowym hasłem rządu, to zwykły strach przed odpowiedzialnością .
10.06.2011 | aktual.: 11.06.2011 09:30
Zrzucanie przyczyn drożyzny na ostatni kryzys, co stało się sztandarowym hasłem rządu, to zwykły strach przed odpowiedzialnością
Wybory parlamentarne 2007 r. miały – zdaniem Donalda Tuska – dać Polsce szansę wejścia na ścieżkę dobrobytu, budowy kraju mlekiem i miodem płynącego, miłującego obywatela, szanującego jego potrzeby i przekonania, by żyło się lepiej. Tak się nie stało.
Początkowo chciałam pisać wyłącznie o wpływie decyzji rządu na wzrost cen, jednak ceny nie są jedyną bolesną konsekwencją poczynań tego rządu. Mają natomiast ogromny wpływ na znaczące pogorszenie jakości życia w naszym kraju. Do czynników mających wpływać na jakość życia zaliczam również podsycanie konfliktów społecznych wywołanych katastrofą smoleńską, nadużywanie władzy przez urzędników państwowych, nieudolność w prowadzeniu inwestycji publicznych. Jeśli dołożyć do tego fatalny i stale pogarszający się stan polskich dróg i kolei, rozbuchaną biurokrację i trudności z uzyskaniem porady lekarza specjalisty, w tym brak możliwości leczenia na koszt ubezpieczenia wielu schorzeń, które z powodzeniem mogą zostać wyleczone lub chociaż zaleczone umożliwiając powrót do pracy i budowanie PKB, to otrzymamy obraz państwa zaniedbanego, zbrukanego i rozkradanego. Proszę także zwrócić uwagę na zamykanie szkół i przedszkoli przy jednoczesnym biciu piany o politykę prorodzinną. Ta jednak przejawia się w podnoszeniu (o 600
proc. w Warszawie) cen za przedszkola i żłobki, obłożeniu rynku wydawniczego 8-proc. podatkiem VAT (dotychczas była to stawka zerowa), wzrostem VAT na leki oraz odzież i obuwie dla dzieci. Więcej. To właśnie decyzją rządu odebrana została Polakom nadzieja na to, że na starość doczekają się jakiejś emerytury.
Jedno okienko, które miało ułatwić zakładanie działalności gospodarczej, horrendalnie wysokie ceny paliw, rosnące bezrobocie i brak pomysłu na walkę z nim, wysokie koszty pracy i rosnące podatki pośrednie, uderzające głównie w naj- uboższych, zapaść systemu emerytalnego i opieki zdrowotnej, fatalny stan demograficzny kraju spowodowany po trosze niską liczbą urodzeń i starzeniem się społeczeństwa i po trosze „polityką miłości”, która nie dość, że nie zachęca Polaków pracujących za granicą do powrotu do kraju, to jeszcze zmusza kolejnych do wyjazdu, a także szereg innych nie wymienionych zaniedbań z pogłębianiem deficytu budżetowego na czele, to tylko część powodów, dla których życie w Polsce jest na tyle drogie, że trzecia część Polaków żyje w nędzy.
Nędza
Miast rozwodzić się nad pojęciem nędzy, którego rząd zdaje się nie rozumieć, skupmy się na samym zjawisku. Obrazuje je Indeks Nędzy, który mierzony jest poprzez zestawienie rocznego wzrostu cen detalicznych i stopy bezrobocia. Już same składowe przyprawiają o ból głowy. Ceny detaliczne wbrew propagandzie sukcesu głoszonej przez rząd wzrosły i to znacznie (dość spojrzeć na ceny benzyny i podstawowych produktów żywnościowych). Rośnie również bezrobocie. W czerwcu, kiedy ukaże się ten numer „Gazety Bankowej”, powinno oczekiwać się lekkiego spadku bezrobocia ze względu na rosnące zapotrzebowanie na pracowników sezonowych. Jednak na dużą poprawę nie ma co liczyć. W czerwcu bowiem skończy się rok szkolny i akademicki, a to oznacza kolejną falę kandydatów na bezrobotnych, z których znaczna część nie zarejestruje się w urzędach pracy, lecz spakuje walizki i wyjedzie do pracy, np. w Niemczech.
Polski Indeks Nędzy w marcu tego roku uplasował się na poziomie 14,1 pkt. i stał się najwyższym od września 2006 roku. W rozliczeniu miesięcznym jest to wzrost aż o 0,7 pkt. To największy od dwóch lat przyrost.
W I kwartale 2011 r. wzrost przeciętnych wynagrodzeń nominalnych brutto w sektorze przedsiębiorstw w ujęciu rocznym był wyższy od obserwowanego w analogicznym okresie ub. roku. Przy znacznym wzroście cen konsumpcyjnych, wynagrodzenia realne tylko nieznacznie przewyższyły poziom sprzed roku. Tempo wzrostu nominalnych emerytur i rent uległo spowolnieniu w stosunku do notowanego w kolejnych kwartałach ubiegłego roku, a siła nabywcza świadczeń w systemie rolników indywidualnych była niższa niż w okresie styczeń-marzec 2010 r. (dane GUS)
Polityka prorodzinna?
Dzisiaj w Polsce to puste słowa. Chwyt wyborczy, na lep którego łapią się przy każdych wyborach młodzi zakładający rodziny i seniorzy żyjący z nędznych emerytur. Cezary Mech na swoim blogu napisał: „O ile nie wprowadzimy polityki prorodzinnej i tworzącej miejsca pracy, to przekształcimy Polskę w dom starców Europy, a dynamiczny rozwój będą notowały jedynie przedsiębiorstwa pogrzebowe”. I w innej notatce: „Bez zmiany podejścia do polityki prorodzinnej, Polska nie tylko nie polepszy swojej pozycji gospodarczej, ale również nie utrzyma swojej już i tak osłabionej pozycji politycznej. W zeszłym roku w Katowicach podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego, który odbył się pod auspicjami KE i Jerzego Buzka uczestniczyłem w panelu »Euro w Europie, euro w Polsce«. W jego podsumowaniu ostrzegłem uczestników przed powtórzeniem sytuacji kryzysu strefy euro. Nawiązując do nagłośnionych wypowiedzi Romano Prodiego, który stwierdził, że spodziewał się kryzysu strefy euro wcześniej i że o grożącym kryzysie wiedzieli
»wszyscy«, zaapelowałem o wprowadzenie polityki prorodzinnej obecnie, kiedy pokolenie wyżu »solidarnościowego« z racji wieku może mieć jeszcze dzieci. Stwierdziłem, że obecnie nie jestem już »eurosceptykiem«, gdyż zagrożenia, przed którymi ostrzegałem, już się zmaterializowały, ale »demografosceptykiem« ostrzegającym przed finansowymi konsekwencjami załamania demograficznego. I dlatego obecnie głośno apeluję o wprowadzenie polityki prorodzinnej, na której implementację jest ostatni moment. Po to, aby już za parę lat, kiedy wyż »solidarnościowy« już się zestarzeje i nie będzie mógł mieć dzieci, nie okazało się, że o tym problemie wiedzieli wszyscy komentatorzy i że wyrażą oni zdziwienie, że konsekwencje finansowe braku wystarczającej bazy podatkowej nadeszły z tak dużym opóźnieniem – bo spodziewali się ich znacznie wcześniej”.
Rodzice mogą odliczyć od podatku kwotę nieco ponad 1100 zł rocznie za jedno dziecko. To nie jest ani pomoc, ani zachęta dla osób planujących rodzinę. To mydlenie oczu. Becikowe – wprowadzone wprawdzie jeszcze za czasów poprzedniego rządu, ale do dziś niezmienione. Wypłacane z tytułu narodzenia dziecka ma być czym? Nagrodą, rekompensatą czy pomocą w wychowaniu i wykształceniu dzieci? Nikt nie ma pomysłu co z nim zrobić. Zabrać nie można, bo idą wybory. Podnieść nie ma z czego. Trwa zatem ta farsa i trwać będzie jak KRUS. Przedszkola i żłobki. Minister Fedak szczyci się ustawą żłobkową, która ma tyle błędów, że za rok lub dwa będziemy płakać z jej powodu. Na jej podstawie tworzone mają być placówki, które bardziej przypominać będą przechowalnie niż miejsca, w którym maleńkie dzieci znajdą odpowiednią opiekę, podczas gdy ich matki i ojcowie będą użerać się z codziennością. Pomijam już fakt, że ustawa zakłada finansowanie z budżetu państwa kosztów pracy legalnie zatrudnionej niani. W zestawieniu z biurokracją
związaną ze zgłoszeniem pracownika do ZUS, urzędu skarbowego i wszędzie gdzie jeszcze jest to konieczne – tonami dokumentów, które trzeba będzie przesłać do ministerstwa, gminy czy Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze, pomysł uważam za pożałowania godny i utrudniający życie, miast je polepszać. Dlaczego po prostu nie obniżyć kosztów pracy i pozwolić tym samym rozwijać się gospodarce, a obywatelom więcej zarabiać? Dlaczego w Polsce jeden rodzic ma problemy z utrzymaniem rodziny i bez pensji drugiego cały domowy budżet musi wziąć w łeb? Dlaczego samorządowcy próbują nawet o 600 proc. podnosić opłaty za przedszkola i żłobki? Dlaczego zapytani (przypadek warszawskiego radnego z SLD), czy zdają sobie sprawę z tego, że większość młodych rodziców ma kredyty na mieszkania, potrafią odpowiedzieć „a kto im kazał brać kredyty”? Czy nikt nie zauważył, że Polska Ludowa umarła i nikt już mieszkania nie dostaje nawet po 25 latach grzecznego czekania? W takim otoczeniu tylko patrzeć jak kredyty na mieszkanie brać będą wyłącznie
ci, którzy ich nie potrzebują. Takie podejście do ratowania polskiej demografii uderzy prędzej czy później w rynek bankowy, który mimo że na uszach stawać będzie, klientów nie pozyska. Nikt o zdrowych zmysłach nie szarpnie się na trzydziestoletni kredyt w kraju, gdzie z każdym rokiem nakładane na niego będą kolejne obowiązki finansowe wobec chorego, zaniedbanego państwa, a w perspektywie mając wizję poniżającej starości za grosze.
Pisząc o polityce prorodzinnej, której w Polsce nie ma, nie można zapomnieć o dzieciach nieco starszych, młodzieży i studentach. Wystarczy przejść się po księgarniach i policzyć ile kosztuje komplet podręczników szkolnych. Bezpłatna i powszechna edukacja kosztuje rodziców rocznie co najmniej kilka tysięcy złotych na jedno dziecko. Ale to przecież zrekompensuje tysiączłotowe becikowe wypłacone przy urodzeniu pociechy, a w następnych latach 1100-złotowe odliczenie od podatku, nad którym i tak już ubolewają rządzący.
Studenci od lat biją się z rządem o ulgi. I mają rację. Miejsc w akademikach jak na lekarstwo, ceny jak z kosmosu. Ale przecież wolny rynek! Można wynająć „na mieście”. Za ile? Za całą pensję tatusia, pod warunkiem, że ma tylko jednego studenta na utrzymaniu, inaczej zostaje waletowanie. I jeszcze dodatkowe ograniczenia, by młodzież za mądra nie wyrosła. Wolno „za darmo” studiować jeden kierunek, za drugi trzeba sobie zapłacić. Jeszcze nie, ale za chwilę tak będzie. Ktoś może wytoczyć armatę i zarzucić mi, że nie mam racji, bo państwo polskie kształci młodych ludzi „za darmo”, a oni potem wyjeżdżają. Zapytam zatem dlaczego wyjeżdżają? Może zamiast odbierać studentom szansę na rozwój, stworzyć im takie warunki życia w kraju, by nie chcieli wyjeżdżać? Byłoby to z korzyścią dla wszystkich. Ktoś ten PKB musi przecież budować, tworzyć miejsca pracy, podnosić status kraju na arenie międzynarodowej i dbać o zachowanie tożsamości narodu polskiego. Pozwolić na masowe wyjazdy za chlebem, to jak pozwolić wykrwawiać się
państwu.
Odrobina statystyki. Główny Urząd Statystyki podaje, że w końcu I kwartału 2011 r. liczba ludności Polski wyniosła 38 204 tys. osób, tj. o 29 tys. więcej niż przed rokiem oraz o 4 tys. więcej niż w końcu 2010 r. Na skutek wzrostu w skali roku liczby zgonów oraz przy zbliżonej do notowanej w okresie styczeń-marzec ub. roku liczbie urodzeń żywych, przyrost naturalny był niższy niż przed rokiem. Saldo migracji zagranicznych na pobyt stały pozostało ujemne na poziomie ok. 1 tys. (wobec 0,7 tys. w analogicznym okresie ub. roku).
Chora Polska
Jest również problem zatrzymania w kraju lekarzy pediatrów oraz specjalistów innych dziedzin. Brak opieki pediatrycznej to jeden z powodów, dla którego wielu młodych rodziców decyduje się na życie w innym kraju. Podobnie jest z geriatrią. Ta specjalizacja, w dobie starzenia się społeczeństwa, zaczyna być niezmiernie potrzebna. Nie słyszałam jednak, by rząd przygotował jakiś plan, który zakładałby zachęcanie adeptów sztuki medycznej do wybierania tej akurat specjalizacji. Rząd nie ma żadnego planu ani wobec geriatrów, ani wobec pediatrów, ani wobec stomatologów. Tu, nad Wisłą, pozwala się dzieciom (i dorosłym) umierać, jeśli choroba, na którą zapadły nie mieści się na liście chorób urzędników z NFZ. Skazuje się wielokrotnego mistrza floretu na powolne konanie na raka, odmawiając mu możliwości leczenia i na pociechę przyznając 600-złotową rentę – by sam sobie mógł sfinansować... co?
Cud na Wisłą
Politycy lubują się w porównywaniu Polski do Hiszpanii. Porównajmy zatem. W Polsce jeden wózek inwalidzki to 5 ton nakrętek od plastikowych butelek – takich np. po coca-coli. Cała Polska zbiera nakrętki, by jakieś dziecko za sprzedane nakrętki mogło dostać wózek inwalidzki. W Hiszpanii każdy niepełnosprawny dostaje wózek w ramach ubezpieczenia. W Polsce średnia pensja wystarcza na zapłacenie raty za kredyt mieszkaniowy i zrobienie opłat za prąd, czynsz, wodę, telefon i innych. Często nie wystarcza już na jedzenie i ubranie. Koszty życia wynoszą nierzadko więcej niż 100 proc. pensji. Jak żyją Polacy, jak sobie radzą? Dorabiają na czarno lub biorą dodatkowe prace, zlecenia, zarywając noce i tracąc szansę na życie prywatne, rodzinne. W Hiszpanii koszty życia stanowią zaledwie od 35 do 50 proc. Resztę Hiszpanie przeznaczają na oszczędności, zabawę, podróże etc. Kryzys w Hiszpanii przypomniał o oszczędzaniu. Przejawiał się w zmniejszeniu zainteresowania kredytami na korzyść lokat bankowych.
Podatki
Co zrobić, gdy kryzys gospodarczy niszczy przedsiębiorców i tym samym wpływy do budżetu – z podatków – spadają? Podnieść podatki. Tak myśli rząd Tuska. I podnosi podatki. O cenach benzyny szkoda nawet pisać. Znakomitą jej część stanowi akcyza, podatek i inne daniny. Wspaniałomyślne działania rządu w dziedzinie podatków doprowadzają do zubożenia najbiedniejszej części społeczeństwa polskiego poprzez nałożenie na nie – ostatecznych płatników – wyższego podatku VAT. Na książki, na leki, na żywność, na ubrania, na wszystko. Dodatkowo, w ramach walki z szarą strefą, funduje się kolejnym grupom zawodowym obowiązek posiadania kas fiskalnych. Od 1 maja ten obowiązek spadł m.in. na lekarzy i prawników. Kolejny martwy przepis. Nie zdarzyło mi się od tej pory dostać paragonu od lekarza z prywatnego gabinetu.
Od lat mówi się tylko w ministerstwach i w Sejmie o podatku od darowizny. Mówi się – nie robi. Mówi się również, by uporządkować w końcu sprawę podatku za przekazaną na cele charytatywne wyprodukowaną, a nie sprzedaną żywność. I też nic. Przykład piekarza, który za dobre serce został okrzyknięty przestępcą gospodarczym, ponieważ nie zapłacił podatku za chleb przekazany bezdomnym. Podatki zżerają społeczeństwo jak nowotwór. Dosłownie. Pamiętam słowa Donalda Tuska, kiedy w ubiegłym roku ogłaszał podwyżkę podatku VAT. Zapewniał, że podwyżka nie dotknie lekarstw. Podatek jednak wzrósł i wynosi obecnie 8, nie 7 proc. Może to wydawać się niewielką podwyżką. Nie dla emeryta. Wzrost ceny za lekarstwa nawet o jeden punkt procentowy (w rzeczywistości wzrost był wyższy) powoduje jeszcze ciaśniejsze zaciśnięcie pasa i pogłębiające się uczucie poniżenia. *Bezrobocie *
Umarły stocznie. Umierają kopalnie, FSO w Warszawie. Umierają dziesiątki firm małych i średnich, które nie poradziły sobie z kryzysem i nie doczekały się wsparcia ze strony własnego państwa. Można powiedzieć – normalne. Kryzys oczyszcza rynek ze słabych i nieudolnie zarządzanych spółek – by rosnąć mogły te silne. Firmy powstają, upadają, a świat dalej się kręci. Fakt. Czy jednak nie wydaje się dziwne, że rząd, miast pomagać przedsiębiorcom budującym PKB, rzuca im pod nogi kłody? Raport Banku Światowego Dooing Business 2011 uplasował Polskę na 70. miejscu wśród 183 przebadanych krajów w rankingu gospodarek ułatwiających prowadzenie biznesu. Nagłówki gazet grzmiały: „Polska gorsza niż Samoa”. Co tu komentować?
Statystyka: w I kwartale tego roku umocnił się wzrost w ujęciu rocznym przeciętnego zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw. W końcu marca liczba bezrobotnych była nieco wyższa niż przed rokiem, ale w porównaniu z poprzednim miesiącem odnotowano sezonowy spadek bezrobocia. Tak źle nie było dawno. To, że przybywa bezrobotnych nie jest jeszcze tak przerażające, ale zestawienie tego z zapaścią demograficzną i masowymi wręcz wyjazdami młodych ludzi do pracy za granicą jest symptomem powolnej śmierci państwa polskiego.
Ceny
Donald Tusk zapewniał, że podwyżka VAT nie wpłynie na ceny podstawowych produktów spożywczych. Z danych GUS: w I kwartale tego roku obserwowano przyspieszenie tempa wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych – dynamika w ujęciu rocznym była najwyższa od IV kwartału 2008 r. Największy był wzrost cen związanych z transportem, żywności i napojów bezalkoholowych oraz cen w zakresie towarów i usług związanych z mieszkaniem. Szybciej niż w IV kwartale 2010 r. rosły ceny produkcji sprzedanej przemysłu, w tym w przetwórstwie przemysłowym. Utrzymał się niewielki wzrost cen produkcji budowlano-montażowej.
Ceny żywności i napojów bezalkoholowych w I kwartale tego roku były wyższe niż w grudniu ubiegłego roku o 4,6 proc. GUS zanotował znaczny wzrost cen cukru (o 58,9 proc.), mąki (o 11,1 proc.), warzyw (o 7,7 proc.), owoców (o 7,6 proc.) oraz pieczywa (o 4,9 proc.). Wyższe były ceny mięsa (przeciętnie o 4 proc., w tym drobiu – o 18,6 proc., mięsa wołowego – o 4,9 proc., mięsa wieprzowego – o 1,3 proc. oraz wędlin – o 0,4 proc.). Więcej niż w grudniu płaciliśmy za ryż (o 2,7 proc.), oleje i pozostałe tłuszcze oraz ryby (po 2,5 proc.), a także artykuły w grupie „mleko, sery i jaja” (przeciętnie o 1,4 proc., w tym mleko – o 2,7 proc., jaja – o 1,5 proc. oraz sery – o 1,1 proc.). Wzrosły ceny napojów bezalkoholowych (o 1,8 proc., w tym kawy – o 3,2 proc.). Niższe w porównaniu z grudniem ubiegłego roku były ceny obuwia (o 4,1 proc.) oraz odzieży (o 1,8 proc.).
W okresie styczeń-marzec tego roku ceny związane z mieszkaniem wzrosły o 2,8 proc. Podrożały usługi kanalizacyjne (o 5,3 proc.), zaopatrywanie w wodę (o 4 proc.) oraz wywóz nieczystości (o 3,8 proc.). Podwyższono również ceny nośników energii (o 3,7 proc.), w tym znacznie energii elektrycznej (o 6,8 proc.). Więcej niż w grudniu ubiegłego roku płacimy również za opał (o 2,6 proc.), energię cieplną (o 2,3 proc.) oraz gaz (o 1,2 proc.). Ceny związane z wyposażeniem mieszkania i prowadzeniem gospodarstwa domowego wzrosły o 1,4 proc. Artykuły i usługi związane ze zdrowiem podrożały w stosunku do grudnia 2010 r. o 1,8 proc. Więcej płacono za usługi sanatoryjne (o 3,1 proc.), stomatologiczne (o 2,7 proc.), lekarskie (o 2,5 proc.), szpitalne (o 1,7 proc.) oraz artykuły farmaceutyczne (o 1,5 proc.). Ceny w zakresie transportu wzrosły w okresie styczeń-marzec tego roku o 2,6 proc. Znacznie podrożały paliwa do prywatnych środków transportu (o 4,1 proc.), w tym olej napędowy – o 6,6 proc., benzyny silnikowe – o 3,5
proc. oraz gaz ciekły – o 3 proc. Wyższe były również opłaty za usługi transportowe (o 2 proc.). Nieznacznie niższe były natomiast ceny samochodów osobowych (o 0,1 proc.). Mniej niż w grudniu 2010 r. płaciliśmy też za towary i usługi związane z łącznością (o 0,5 proc.).
To jednak dopiero początek złych wieści. Nie można przecież zapomnieć, że wzrost cen i znaczące pogorszenie się jakości życia – połączone z emigracją młodych ludzi – znajdzie wkrótce odbicie na rynku finansowym, który i tak już bardzo ostrożnie podchodzi do kredytowania gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Jeśli wzrost cen będzie postępował w tym tempie, pensje nie wzrosną znacząco, a rząd nie zacznie myśleć o przyszłych pokoleniach, to zakup mieszkania na kredyt może okazać się luksusem dla bardzo wielu ludzi niedostępnym.
Małgorzata Alicja Dudek
Gazeta Bankowa