Handlowali mimo zakazu
Dzień Wszystkich Świętych był dla Polaków testem nowych przepisów zakazujących handlu. Z wyjątkiem stacji paliw i aptek, mało który sklep mógł być otwarty.
02.11.2007 | aktual.: 02.11.2007 10:20
Dzień Wszystkich Świętych był dla Polaków testem nowych przepisów zakazujących handlu. Z wyjątkiem stacji paliw i aptek, mało który sklep mógł być otwarty. Jednak, poza centrami handlowymi i hipermarketami, niewiele placówek było zamkniętych - wynika z dzisiejszej prasy.
1 listopada w niektórych centrach handlowych otwarta była jedynie część rozrywkowa, jak kina czy salony gier. Sklepy i hipermarkety były pozamykane. Na otwarcie drzwi zdecydowało się natomiast wielu właścicieli osiedlowych sklepików. Za łamanie zakazu może grozić nawet 30 tys. zł grzywny, ale utarg tego dnia miał rekompensować ewentualną "wpadkę" z nawiązką. Wielu właścicieli samych stawało za ladą tego dnia (co jest legalne), bądź wyjątkowo, również zgodnie z prawem, podpisywali ze swoimi etatowymi pracownikami umowę-zlecenie.
Pracownicy stacji benzynowych, które jako "obiekty użyteczności publicznej" mogły legalnie działać, mieli pełne ręce roboty. Najbardziej "gorącymi" towarami były alkohol, pieczywo i słodycze. Do rywalizacji ze stacjami stanęły jednak osiedlowe spożywczaki.
Sklep przy ul. Powązkowskiej w Warszawie otwarty był od świtu. Cztery ekspedientki ledwo nadążały z podawaniem towaru, który w ekspresowym tempie znikał z półek. Klienci kupowali głównie chleb, parówki i jogurty, a także alkohol oraz papierosy. Podobne sytuacje zdarzały się w całej Polsce.
Niewielki sklep spożywczy przy ul. Kawaleryjskiej w Krakowie także od samego rana przeżywał oblężenie. - Tylu klientów jeszcze nie miałam - cieszy się jego właścicielka Grażyna Michałowska. Według niej, przepis powinien obowiązywać również w niedziele. - Może poprawiłaby się sytuacja drobnych sprzedawców - tłumaczy.
Pracował także sklep przy ul. Żeligowskiej w Łodzi. - Postanowiliśmy, że ja będę handlował, a żona pójdzie na groby - mówi jego właściciel, który prosi o niepodawanie nazwiska. Skrępowania nie czuje natomiast współwłaścicielka innego łódzkiego sklepu. - Wszystko schodzi na pniu. Sprzedaliśmy prawie dwa razy więcej towaru, niż w normalną sobotę - mówi Krystyna Skonieczna i dodaje, ze tylu klientów nie widziała już dawna.
Właścicielom sklepów, którzy nie byli pewni, czy łamią prawo, informacji miały udzielać telefonicznie okręgowe inspektoraty pracy. W Warszawie sklepikarze mogli porozmawiać jedynie z automatyczną sekretarką. Jednak częściej nagrywali się mieszkańcy, którzy donosili o otwartych sklepach.
– Sprawdzimy wszystkie sygnały o naruszeniu prawa – zapowiada Klaudia Jerz, rzecznik Okręgowego Inspektoratu Pracy. – Inspektor pracy będzie rozmawiał z właścicielami i pracownikami, sprawdzał, czy doszło do naruszenia prawa.
– Świetnie, że sklepikarze ryzykują i handlują. Żyjemy w wolnym kraju – uważa pan Andrzej, który w czwartek robił zakupy w sklepie przy ul. Powązkowskiej Warszawie. Jego zdanie podziela wielu innych klientów, którzy nie mieli czasu zrobić zakupów dzień wcześniej, robiąc je zapomnieli o czymś lub po prostu są przyzwyczajeni do codziennych sprawunków.
Mimo, że OIP będzie wyciągał konsekwencje wobec łamiących przepisy, Roman Giedrojć, zastępca głównego inspektora pracy, uważa, że nowelizacją kodeksu pracy zajmie się Trybunał Konstytucyjny. – Przepisy są niejednoznaczne – zaznacza Giedrojć. Podobne zdanie mają inni eksperci, a nawet minister pracy i polityki społecznej Joanna Kluzik-Rostkowska, która uważa, że nowe przepisy mają wiele niedociągnięć.