Kraj miodem płynący?

Spożycie i produkcja miodu w Polsce stale rosną. Naszym pszczelarzom udaje się odpierać nawet ataki na nasz rynek chińskich produktów miodopodobnych. Dużo gorzej wygląda walka z chorobami i budową marki polskiego miodu za granicą.

Kraj miodem płynący?
Źródło zdjęć: © AFP | Boryana Katsarova

18.11.2012 | aktual.: 18.11.2012 21:19

W maju tego roku na hotelu Hyatt w centrum Warszawy jako pierwszym w Polsce zainstalowano małą pasiekę. Po kilku miesiącach udało się zebrać około 20 litrów miodu. Ponieważ hotel mieści się zaraz przy Łazienkach Królewskich, wytwór pracy pszczół dostał nazwę "Łazienki Gold". Podobno smakuje wyśmienicie.

- Wykorzystujemy go przy przyrządzaniu posiłków w naszej kuchni, ale w głównej mierze promujemy w naszym bufecie podczas śniadań. Wykładamy go na specjalnie przygotowanym miejscu. Klienci naszego hotelu bardzo go sobie chwalą - mówi Karolina Gochnio z Hyatt Regency Warszawa.

To małe wydarzenie pokazuje, z jakim namaszczeniem traktujemy dziś pszczoły. Według niektórych antropologów wynalezienie przez człowieka sposobu na wytwarzanie miodu pitnego, pierwszego alkoholu, to moment przejścia z natury do kultury. Kiedyś miód był głównie używany do słodzenia, dziś traktujemy go raczej jako lekarstwo.

- Polak spożywa około 0,65-0,7 kg miodu rocznie. To dużo mniej niż średnia w starej Unii. Dla przykładu Grek je ponad 3,5 kg rocznie, a Niemiec około 2 kg rocznie. W naszym kraju nie ma jeszcze mody na apiterapię, czyli zapobiegawcze spożywanie miodu. U nas na razie sięgamy po niego głównie, gdy zachorujemy - mówi Tadeusz Sabat, prezes Polskiego Związku Pszczelarskiego.

Miodu cały czas za mało

W tym roku nasze pasieki dały około 22 tys. ton miodu. Zbiory nie są najlepsze ze względu na kiepską pogodę. W rekordowym zeszłym roku zebrano aż 28 tys. ton. Choć produkcja od lat rośnie, to nie nadąża za rosnącą konsumpcją. Średnia z ostatniej dekady to około 17 tys. ton zbiorów rocznie, ale zapotrzebowanie to nawet 27-28 tys. ton.

Obecnie rocznie sprowadzamy więc kilka tysięcy ton miodu. Jednocześnie 2-3 tys. ton eksportujemy. Najbardziej popularny i lubiany jest nasz miód wrzosowy - kupują go Niemcy, Francuzi, a nawet Portugalczycy. Jest on najdroższym produktem polskich pszczelarzy. Za jego kilogram trzeba zapłacić ponad 35-40 zł w sprzedaży bezpośredniej. W sklepie niemieckim wart będzie już 20 euro.

Co ciekawe, sukces polskiego miodu to zasługa Związku Radzieckiego, a dokładniej jego wojska. To właśnie z byłych baz i nieużywanych już poligonów, które dziś przekształciły się we wrzosowiska, pochodzi ten miód. Dziś pomaga też Unia Europejska. Wiele osób tylko dla dopłat kupuje sobie grunty rolne i obsiewa je np. rzepakiem. Ponieważ nie zbiera go, a liczy tylko na pieniądze z Brukseli, nie stosuje żadnych pestycydów. Dla pszczół to idealna uprawa.

Mieszanka, czyli 99 proc. z Chin

W polskich sklepach trudno jednak uświadczyć miód czysto z naszych pasiek. Większość oznaczonych jest enigmatycznym stwierdzeniem: "mieszanka miodów wyprodukowanych w UE i krajach spoza UE". Problem w tym, że prawo nie precyzuje, ile tego europejskiego miodu powinno być w słoiku. Często więc na litr miodu tylko 10 ml pochodzi od polskich pszczół. Reszta to import z Chin.

- Taki miód nie ma dla nas żadnych właściwości zdrowotnych. Łączenie miodów najczęściej wiąże się z ich podgrzaniem w celu uzyskania płynności i standaryzacji. To właśnie ten proces zabija wszystkie walory miodu - mówi prezes PZP.

Druga sprawa to alergie. Picie miodu, a szczególnie tego wielokwiatowego, jest naturalną szczepionką na pyłki. Pod jednym warunkiem. Musi to być miód z terenu, na którym żyjemy. Spożywanie znacznych ilości miodu z innych regionów wywołuje efekt odwrotny - zamiast leczyć alergię, wywołuje ją.

Samo sformułowanie "mieszanka miodów wyprodukowanych w UE i krajach spoza UE" pojawiło się na słoikach z miodem po skandalu związanym z chińskim produktem. W jednej z partii z Państwa Środka wykryto bardzo szkodliwy dla człowieka chloramfenikol. Po aferze z opakowań zniknął więc napis: "Made in China".

Dziś pszczelarz to jednocześnie handlowiec

Niestety, mieszanki miodów dostępne w sklepach coraz częściej sprzedawane są także przy leśnych drogach jako produkty regionalne. Część osób kupuje je po prostu taniej w dyskoncie, przelewa do słoika i sprzedaje turystom.
- Mam klientów, którzy przyjeżdżają do mnie tylko raz, by sprawdzić, czy w ogóle mam pasiekę. Później miód zamawiają już w internecie. To są ludzie, którzy chcą wiedzieć, że mają do czynienia z pszczelarzem, a nie jakimś biznesem - mówi Tomasz Miodek, pszczelarz od 10 lat i autor bloga o miodzie.

Jego pszczelarstwo to sześć miesięcy pracy po nawet kilkanaście godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Za to gdy pszczoły idą spać, to - jak sam mówi - można sobie pojechać do Indii. Rocznie zbiera około 7 ton różnego rodzaju miodu, który sprzedaje wysyłkowo, na swojej farmie lub rzadziej na targach. Nie licząc rolników, którzy mają dwa-trzy ule na swoim podwórku, pszczelarzy takich jak on jest najwięcej.

I jeśli ich pszczół nie zaatakuje żadna warrioza, to wiedzie mu się całkiem nieźle. Polscy pszczelarze około 65 proc. swojej produkcji sprzedają, jak Tomasz Miodek, bezpośrednio konsumentom. Im chińska konkurencja jest niestraszna. Omijając pośredników, mają szansę zarobić najwięcej, a Polacy chętniej kupują miód bezpośrednio od pszczelarzy niż w sklepie.

Kilogram miodu, według danych Ministerstwa Rolnictwa, kosztuje u nich około 22 zł. W skupie za ten sam miód wielokwiatowy dostaną 8-9 zł. I tak jednak do pośredników trafia ok. 24 proc. produkcji, 10 proc. największe pasieki sprzedają bezpośrednio do sklepów.

Obraz

Jednocześnie polscy pszczelarze są zwolnieni z płacenia podatków, jeśli mają do 80 rodzin pszczelich. Nikt tego nie sprawdza, więc w zasadzie wszyscy polscy producenci nie płacą podatku.
- Najważniejsza rola pszczół to nie dawanie miodu, ale zapylanie. Według wyliczeń Unii Europejskiej każdy ul przynosi gospodarce 1070 euro rocznie. Jeżeli pszczoły dają tyle, a nie biorą za zapylanie żadnych pieniędzy, no to trudno, żeby ich właścicieli opodatkowywać - mówi Tadeusz Sabat.

Niemcy boją się Made in Poland

Sprzyjające pszczelarzom przepisy podatkowe, stosunkowo nieduża ilość chemii stosowana przez polskich rolników oraz dotacje z Unii Europejskiej sprawiają, że liczba pszczelich rodzin stale rośnie. Przez ostatnią dekadę wzrosła z 900 tys. do około 1,3 mln. To jednak cały czas za mało. Szacuje się, że Polska potrzebuje ok. 2 mln pszczelich rodzin.

- Dwa razy większe od nas Niemcy mają około 700 tys. uli. U nich zapotrzebowanie na pszczoły jest ogromne. Szukając rozwiązań, patrzą na nas i nasze pszczelarstwo - mówi Tadeusz Sabat.

Nie do końca zgadza się z nim największy polski producent miodu Janusz Kasztelewicz.
- Pszczelarstwo jest bardzo ryzykowne. W jeden rok można stracić wszystko. Mam kolegę, który miał 500 rodzin pszczelich. Jego ule zaatakowała choroba i został z 40 rodzinami. Pomoc w odtworzeniu pasieki trudno uzyskać - opowiada właściciel firmy Sądecki Bartnik.

Dodaje, że problemem jest wypromowanie marki polski miód. Podobno niemieccy pszczelarze swego czasu płacili nawet swoim gazetom za dyskredytowanie naszych wyrobów. Dziś korzystają z tego samego chwytu co Chińczycy na naszym rynku.
- Sprzedałem ostatnio kilkaset ton miodu z zeszłego roku do Niemiec. Tamtejszy producent sprzeda go z napisem Made in Germany lub napisze na opakowaniu, że to mieszanka miodów z Unii Europejskiej - żali się Janusz Kasztelewicz.

Żeby bronić swoich praw duzi, producenci kilka miesięcy temu założyli Stowarzyszenie Pszczelarzy Zawodowych. Choć przyłączyło się do niego zaledwie 0,5 proc. z około 50 tys. polskich pasiek, to odpowiadają oni za około 15 proc. produkcji polskiego miodu. Może sprawią, że Niemcy spróbują miodu Made in Poland?

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)