Krok w niemiecką przepaść
Rząd wraca do pomysłu określenia terminu, w jakim Polska przyjmie euro. Jednak czy warto się spieszyć?
Rząd wraca do pomysłu określenia terminu, w jakim Polska przyjmie euro. Jednak czy warto się spieszyć?
Sprawa euro oraz ingerencji ekonomicznej w polską gospodarkę wraca w ostatnich latach jak bumerang. Poszczególne wypowiedzi ludzi władzy pokazywały, że rząd sam nie jest pewien, jak zachować się wobec dalszej integracji europejskiej. W ustach Tuska sprawa przyjęcia euro po raz pierwszy pojawiła się na początku rządów PO. W 2008 roku zapowiadał przyjęcie przez nasz kraj wspólnej waluty. Początkowo datą finalizacji procesu integracji miał być 2011 rok. Jednak w 2010 roku zmienił już ton, wskazując m.in. w rozmowie z jedną z niemieckich gazet, że euro przyjmiemy, gdy spełnimy kryteria. Ta huśtawka nastrojów i deklaracji wynikała m.in. ze zmieniającej się koniunktury gospodarczej na świecie. Pokazuje ona jednak, jak dalece niepoważne jest podejście rządu do tak ważnej dla Polski sprawy, jak przyjęcie wspólnej waluty.
Rozchwianie ws. euro jest i było widoczne również w innych decyzjach rządu. W czerwcu 2012 roku, gdy rząd powoływał Jacka Dominika, dotychczasowego wiceministra finansów, na stanowisko pełnomocnika rządu ds. wprowadzenia euro, którego głównym zadaniem miało być przygotowanie Polski na przyjęcie wspólnej waluty, minister finansów Jacek Rostowski deklarował, że do strefy euro na siłę wchodzić nie będziemy. - Do strefy euro przystąpimy w momencie, kiedy będzie ona na tyle naprawiona, że będziemy uważali, że takie przystąpienie Polski byłoby bezpieczne - mówił. Z kolei w styczniu 2012 roku Martin Schulz, szef Parlamentu Europejskiego, ujawnił, że Donald Tusk zapowiedział nieoficjalnie, że Polska będzie członkiem strefy euro w 2015 roku. Wypowiedź niemieckiego polityka spotkała się z szybką reakcją ministra Rostowskiego, który ripostował, że cała sprawa wynika z niezrozumienia słów Tuska. Tyle tylko, że jeszcze w 2010 roku publicznie datą 2015 roku posługiwał się wiceminister Ludwik Kostecki, poprzednik Jacka
Dominika na obu piastowanych przez niego stanowiskach. Kostecki zapowiadał, że przyjęcie euro przez Polskę w roku 2015 jest nadal realne, ale data ta nie jest oficjalnym celem rządu. Oficjalny cel rządu ma dopiero zostać wyznaczony przez Ministerstwo Finansów, które już zapowiada aktualizację Narodowego Planu Wprowadzenia Euro. Sposób narracji władzy do niedawna pokazywał, że rząd sam nie ma spójnej koncepcji związanej z euro. Sytuacja się zmieniła, gdy na horyzoncie pojawił się pomysł wejścia Polski do unii bankowej oraz pakietu fiskalnego. Od tego czasu mamy do czynienia z graniem na jedną nutę.
Oba projekty zyskały szybko poparcie władz naszego kraju. I okazało się, że rządzący wracają do koncepcji szybkiego zwiększenia integracji Polski ze strukturami unijnymi, w tym wejścia do strefy euro. W takim duchu wypowiadała się m.in. Danuta Huebner. Europosłanka Platformy przyznała, że „przyszłością Polski jest wejście do strefy euro, dlatego musimy pilnować interesu państw, które będą wchodziły do eurolandu”. Jej zdaniem Polska powinna wejść do rdzenia Unii, ponieważ UE zaczęła się dzielić na trzon i peryferia. Jacek Dominik, zapowiadając zmiany w NPWE, zaznaczył z kolei, że dla rządu wejście Polski do strefy euro „stanowi strategiczny cel Polski”, a „rząd niezmiennie postrzega przyjęcie wspólnej waluty jako korzystne, uznając, że główną przyczyną obecnego kryzysu w strefie euro były instytucjonalne słabości strefy euro i sposób prowadzenia polityki gospodarczej przez niektóre państwa członkowskie, nie zaś samo wprowadzenie euro”. Dominik zaznaczał, że decyzja o konkretnej dacie wprowadzenia euro w
Polsce to problem wtórny.
Jednak w debacie politycznej ws. Euro konkretny termin wejścia Polski do strefy euro również się pojawił. O datach z największą precyzją wypowiedział się doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego, Roman Kuźniar. W rozmowie z RMF FM przyznał, że „realną datą przystąpienia Polski do euro jest styczeń 2016”. Tak przynajmniej wynika z „obliczeń w Kancelarii Prezydenta”. Kuźniar zaznaczył, że prezydent jest wielkim zwolennikiem przystąpienia Polski do unii gospodarczo-walutowej, nie oczekuje od rządu wyznaczenia konkretnej daty, ale chce, by ten „zabrał się za przygotowania, bo do tej pory zarówno rząd, jak i polska klasa polityczna prowadziły taką trochę strusią politykę, tzn. próbowały unikać nie tylko daty, ale w ogóle problemu wchodzenia polski do euro”.
Zgodnie z sugestią prezydenckiego doradcy premier oraz rząd zdaje się przekonywać, że do euro chce i zamierza Polskę wprowadzić. Tusk jeszcze w końcówce 2012 roku mówił, że Polska powinna się stać członkiem eurolandu. W styczniu przyznał, że sejmowa debata o pakcie fiskalnym może stać się pierwszym akordem „wielkiej debaty o przyszłości Polski, jeśli chodzi o strefę euro”. Jak wiadomo, Tusk jest zwolennikiem przyjęcia paktu fiskalnego w Polsce, a takie postawienie sprawy potwierdza, że chce również dążyć do przyjęcia w Polsce euro. I wydaje się, że będzie robił wiele, by dotrzymać słowa. Ostatnio stwierdził, że uważa za zbędne referendum w tej sprawie. W ocenie Tuska Polacy już się wypowiedzieli ws. euro, gdy głosowali za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej. Premier nie określił, kiedy nasz kraj powinien wejść do eurolandu, ale zaznaczył, że w 2013 roku powinniśmy zdecydować, kiedy Polska powinna wejść do unii walutowej. W podobnym duchu wypowiadał się pod koniec roku 2012 minister finansów. Jacek
Rostowski wskazywał, że Polska będzie gotowa ogłosić termin wejścia do strefy euro, gdy będzie pewna, że go dotrzyma. - Premier mówił, że w ciągu kilku miesięcy musimy określić kierunek działań, który zapewni, że Polska nie znajdzie się w szarej strefie, między głęboko się integrującą strefą euro, nie tylko ekonomicznie, ale i politycznie, a krajami na Wschodzie, takimi jak Federacja Rosyjska - powiedział Rostowski. W jego ocenie strefie euro nie grozi rozpad i mamy dobry moment na podniesienie kwestii naszej akcesji.
Jednak innego zdania są oponenci polityczni Platformy Obywatelskiej oraz - co niezmiernie istotne - ekonomiści prezentujący najważniejsze środowiska naukowe i nurty ekonomiczne w Polsce. Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów, w portalu wPolityce.pl zaznaczał, że dziś mówienie o wejściu do strefy euro jest szykowaniem się do gospodarczego samobójstwa. „Namawianie dziś do wejścia do strefy euro, i to w momencie rozpoczynającego się ciężkiego kryzysu gospodarczego i finansowego w Polsce, to namawianie do popełnienia harakiri gospodarczego i seppuku w sferze konkurencyjności” – pisze ekonomista i zaznacza, że przez euro na peryferiach Unii znalazły się kraje, które do wspólnej waluty nie dorosły, ale ją przyjęły: Grecja, Hiszpania, Portugalia, Cypr czy Irlandia. Szewczak przekonuje, że zamiast mówić o euro, polski rząd powinien rozwiązać pilne problemy polskiej gospodarki. Do nieprzystępowania do strefy euro zachęcał również ekonomista związany z Centrum im. A. Smitha. Andrzej Sadowski w rozmowie z portalem
Stefczyk.info zaznaczał, że wspólna waluta w UE jest tworem bardzo niepewnym. - Nie da się utrzymać jednej waluty w krajach, które mają tak różny stopień rozwoju. Część twórców strefy euro już to przyznaje - tłumaczył Sadowski i wskazywał, że „polską debatę publiczną na temat strefy euro można porównać do transmisji z pożaru wieżowca: Komentatorzy zachęcają, by wejść do środka. Mówią, że jest tam cieplej niż na zewnątrz”. Ludzie związani z Centrum im. Smitha od dawna przepowiadają upadek strefy euro. Robert Gwiazdowski mówił o tym również dla portalu Stefczyk.info. Wskazywał jasno: „strefa euro jest nie do uratowania”. W jego ocenie Polska w ogóle nie powinna wchodzić do unii gospodarczo-walutowej, tylko czekać. W krytycznym tonie o strefie euro wypowiadał się również Stefan Kawalec, były wiceminister finansów w rządach Bieleckiego, Olszewskiego, Suchockiej i Pawlaka. W czasie debaty zorganizowanej przez Instytut Wolności zaznaczał, że wspólna waluta w Unii Europejskiej jest jej największym obciążeniem. -
Tylko nikt nie ma pomysłu, jak się z tego głupstwa wycofać - wskazywał. W jego ocenie dzięki własnej walucie Polsce udało się, w czasie kryzysu, zachować ograniczoną konkurencyjność gospodarki oraz wykreować bodźce prorozwojowe. Te pozytywy posiadania własnej waluty Polska straci w dużej mierze już dwa lata przed wejściem do eurolandu, gdy usztywni kurs złotego wobec euro.
W ankiecie przeprowadzonej przez Polską Agencję Prasową obok cytowanego już Gwiazdowskiego krytycznie o wstępowaniu do strefy euro wypowiedzieli się również Witold Orłowski oraz Krzysztof Rybiński. - Jeżeli strefa euro ma działać tak jak obecnie, czyli generować kryzysy i powodować, że kraje albo zadłużają się nadmiernie, albo muszą spłacać długi innych, to oczywiście w takiej strefie euro nie ma sensu uczestniczyć. (...) Co więcej, taka strefa euro rozpadnie się, więc Polska nie będzie mieć problemu z dokonywaniem wyboru - zaznaczał Orłowski. Krzysztof Rybiński natomiast porównywał przyjmowanie obecnie euro do wprowadzania się do domu, który może się zawalić. - Dopóki strefa euro nie poradzi sobie z kryzysem, który dopiero się zaczyna, to w ogóle nie ma o czym mówić. W naszym interesie narodowym jest pozostanie poza strefą euro - powiedział. W jego ocenie wchodzenie do strefy euro naraziłoby nasz kraj na olbrzymie koszty kryzysu finansowego. Obecny szef NBP w debacie na temat euro również zaznaczał, że nie
ma się co spieszyć z przyjmowaniem wspólnej waluty. - Polska rozważy wprowadzenie euro wtedy, kiedy strefa euro uporządkuje swoje problemy - mówił Marek Belka. Inny z cenionych ekonomistów, prof. Ryszard Bugaj wskazywał już pod koniec 2011 roku, że Polska powinna bardzo chłodno patrzeć na wchodzenie do eurolandu. - To, czego nauczyliśmy się z kryzysu, to to, że jeśli strefa euro ma działać, fot. Shutterstock to może działać tylko pod warunkiem, że tak zwana konwergencja realna, zbliżenie struktur jest daleko posunięte. Mi się wydaje, że Polska pod tym względem jest blisko krajów starej Unii. Nie wiem, kiedy będziemy gotowi, by wejść do strefy euro. Może za 15 lat. Jeżeli to wytrzyma. Nie sądzę, aby był jakikolwiek sens i cel, żeby tam się dobijać na siłę w ciągu najbliższych kilku lat - tłumaczył w rozmowie z portalem wPolityce.pl.
Ekonomiści wskazują jasno, że euro dla Polski będzie dziś niekorzystne. Jednak mimo tego rząd wydaje się przekonany, że dążenie do przyjęcia euro w Polsce należy kontynuować. Poseł PiS Zbigniew Kuźmiuk wskazywał w jednym ze swoich tekstów, że rząd już podjął decyzję nie tylko o dążeniu, ale wręcz o przyjęciu wspólnej waluty w Polsce. „Wygląda na to, że mimo sceptycyzmu prezesa NBP i wbrew opinii publicznej, premier Tusk chce wciągnąć Polskę do strefy euro dosłownie za uszy. Jest bowiem przekonany, że jeżeli chcemy być «przy stole», to musimy szybko wejść do strefy euro. Czeka nas dramatyczna walka, aby zablokować tę nieodpowiedzialną decyzję” – pisał Kuźmiuk i wskazywał, że Tusk jest zdeterminowany, by Polska weszła do unii gospodarczo-walutowej. Jednym z głównych argumentów władzy na rzecz istnienia w strefie euro jest właśnie „obecność przy stole”. Jednak wbrew przewidywaniom rządzących sama obecność przy stole nie wystarczy. Trzeba mieć jeszcze siłę polityczną oraz ekonomiczną, by móc swoje postulaty
realizować. Tego nam jednak strefa euro nie zapewni.
Sukces rządowych planów w sprawie euro – jak wynika z przytoczonych opinii ekonomistów – będzie niekorzystny dla Polski i Polaków. Co więcej, narazi zapewne rząd i premiera Tuska na poważne problemy i spadek poparcia społecznego. Z sondaży przytaczanych w mediach w 2012 roku wynika, że odsetek Polaków popierających przyjęcie wspólnej waluty znaczącą się zmniejsza. W 2010 r. około 40 proc. Polaków uważało, że wprowadzenie euro będzie niekorzystne dla Polski, zaś dwa lata później wynik ten osiągnął już 58 proc. Powstaje zatem zasadne pytanie: dlaczego rządowi tak bardzo zależy na przyjęciu euro, skoro waluta ta może zaszkodzić naszej gospodarce i rządowi?
Deklaracje premiera oraz polityków PO idą w parze z kierunkiem działań polityki zagranicznej koalicji PO-PSL. Radosław Sikorski kierunki tych działań opisał m.in. w Berlinie, w czasie słynnego już wykładu, w którym opowiedział się za przewodzeniem Niemiec w Europie. I właśnie wejście Polski do euro wydaje się kontynuacją tej linii politycznej rządu. Nie można mieć bowiem obecnie złudzeń: strefa euro pracuje na Niemców, oni zyskają również na włączeniu Polski do unii gospodarczo-walutowej. „Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Berlin pilnie poszukuje kolejnych krajów, z którymi mógłby się podzielić odpowiedzialnością za długi strefy euro, a potem je skolonizować. Polska z rozwijającą się gospodarką i zasobnym sektorem bankowym doskonale nadaje się do tej roli” – pisał w sierpniu 2012 roku „Nasz Dziennik”. Tekst o podobnym wydźwięku ukazał się również w brytyjskim „The Economist”, który sugerował, że Niemcy szukają kolejnych sposobów, by wesprzeć strefę euro. W tym kontekście wejście Polski do unii walutowej
mogłoby zaspokoić oczekiwania Berlina. Robert Gwiazdowski w jednym z wywiadów stwierdza: „(…) jest faktem, że gospodarka niemiecka zyskała i zyskuje na wspólnej walucie”. I rzeczywiście istnienie euro jest dziś najkorzystniejsze dla naszych zachodnich sąsiadów. Mechanizm ten dobrze opisuje politolog Przemysław Żurawski vel Grajewski w książce „Duch pyszny poprzedza upadek”. Wskazuje on, że Berlin jest najważniejszym płatnikiem do budżetu UE, ale jednocześnie najwięcej zyskuje na wspólnym rynku. Eksport niemiecki bowiem zalewa kraje unijne i napędza niemiecką gospodarkę. „Niemiecka rola płatnika UE nie jest więc rolą charytatywną, lecz dobrze skalkulowanym interesem gospodarczym, dającym zatrudnienie i dochody milionom Niemców” – pisze politolog. A skoro tak, wydaje się uzasadnionym twierdzenie, że pośpieszne wchodzenie Polski do strefy euro będzie korzystne dla Niemców i wzmocni jeszcze ich dominację ekonomiczną w Europie. I na to być może liczy rząd oraz premier Tusk, który od dawna ma ochotę zająć jakieś
poważne stanowisko unijne. Tego bez poparcia Niemców nie zrobi. Niestety jednak realizacja jego ambicji odbije się na życiu każdego Polaka. Janusz Szewczak, rysując w 2011 roku perspektywę szybkiego przyjęcia euro w Polsce, ocenił, że „rząd musiałby najpierw zaoszczędzić na Polakach 90 miliardów złotych”, minister Rostowski musiałby dalej ukrywać dług publiczny, a inflacja musiałaby poszybować w górę i spowodować znaczący wzrost wpływów podatkowych. „Doprowadzenie do tej sytuacji jest bardzo niekorzystne dla przeciętnego Polaka” – zaznaczał Szewczak. Jednak nie wiadomo, czy rząd będzie się tym przejmował.
Polska może przyjąć euro jedynie po spełnieniu kryteriów konwergencji. Są to: deficyt budżetowy nieprzekraczający 3% PKB, a dług publiczny 60% PKB, średnia stopa inflacji w ciągu jednego roku przed datą dokonania oceny nieprzekraczająca o więcej niż 1,5 pkt proc. średniej stopy inflacji trzech krajów o najniższym wskaźniku, kurs walutowy danej waluty znajdujący się w mechanizmie kursowym ERM II w okresie co najmniej 2 lat przed datą dokonania oceny, w ciągu roku przed dokonaniem oceny średnia nominalna długookresowa stopa procentowa nieprzekraczająca więcej niż o 2 pkt proc. stopy w 3 krajach o najniższej inflacji. Wydaje się, że spełnienie tych warunków w dobie nadchodzącego kryzysu będzie niezmiernie trudne. I widząc ostatnią determinację rządzących ws. Przyjęcia w Polsce euro, nie można mieć pewności, czy odbieganie przez Polskę od wyśrubowanych standardów fiskalnych to powód do zmartwienia...
Stanisław Żaryn