"On jest Kaczyńskim, któremu się udało"

Adam Michnik wieszczy, słowami Istvana Bibo (bohatera budapeszteńskiego roku 1956), „moralne bankructwo narodu węgierskiego”. To w wypadku, gdyby Węgrzy nie zdecydowali się szybko pokazać prawicy „czerwonej kartki”, tak jak Polacy Kaczyńskiemu. Intelektualiści i dyplomaci, lewica, liberałowie i część konserwatystów – zgodnie potępiają rząd Victora Orbana i jego zapędy autorytarne. Całkowicie słusznie. Problem w tym, że w swym zachodnioeuropejskim, „cywilizowanym” samozachwycie, nie dostrzegają źródeł (kolejnego!) sukcesu skrajnej prawicy - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Michał Sutowski.

"On jest Kaczyńskim, któremu się udało"

05.01.2011 | aktual.: 05.01.2011 12:30

Liberalne elity Republiki Weimarskiej przez długi czas nie rozumiały, skąd się właściwie wziął nazizm. Że zbrodniczy, to żadne odkrycie, ale gdzie przyczyna? Fatum to jakieś, schyłek cywilizacji, tępota mas – a może po prostu spadł z Księżyca? Z prawicowym populizmem niemal to samo – zachowując skalę i proporcje – wielu szczerych obrońców liberalnej demokracji potraktowało IV RP jako nieszczęśliwe zrządzenie losu (Rywin i spółka), odrodzenie starych demonów (tradycja nacjonalizmu sprzed wojny), względnie chwilowy eksces zmęczonych transformacją społeczeństw. Podobnie interpretowany jest dziś sukces Orbana – źródeł jego zwycięstwa upatruje się przede wszystkim w propagandowej sprawności, umiejętnym podsyceniu etnicznych resentymentów i waśni, wreszcie korupcyjnych skandalach i „braku właściwego języka” lewicy.

Jarosława Kaczyńskiego nazwano kiedyś – z dużą przesadą – „Putinem, któremu nie udało się unicestwienie politycznego pluralizmu”. Tymczasem Orban to właśnie „Kaczyński, któremu się udało” – porównań nie boją się prawicowi publicyści w Polsce, jak choćby Piotr Semka piszący, że „przypomina [on] nieco Jarosława Kaczyńskiego z jego projektem IV RP”. Analogie nasuwają się same – niestety dla liberalnych komentatorów oznacza to również, że Orban to... nie do końca prawica.

Ideologię Orbanowskiego Fideszu opisuje się często jako „populistyczną”, przypisując mu mieszankę poglądów prawicowych i lewicowych (!). „Victor Orban forsuje kolejne ustawy, których bardziej można by się spodziewać po lewackich aktywistach niż po konserwatyście” pisze "Dziennik - Gazeta Prawna", a z kolei Krzysztofowi Vardze niektóre idee węgierskiego premiera (zwłaszcza krytyka wielkich korporacji) kojarzą się z... Krytyką Polityczną. Liberalna opowieść o Victorze Orbanie ma dwie – bardzo niebezpieczne – wady. Po pierwsze, rozmywa jego ewidentną prawicowość i sugeruje, że populizm jest „poza lewicą i prawicą”. A po drugie, nie zauważa, że źródła jego sukcesu tkwią w strukturalnych patologiach współczesnej demokracji liberalnej, a nie – chwilowym „zaczadzeniu” ideologicznym, które można pokonać szyderstwem, względnie moralizowaniem.

To prawda, że Orban obciąża podatkiem „wstecznym” wielkie korporacje, nacjonalizuje majątek węgierskich OFE i zapowiada wsparcie dla drobnych przedsiębiorców. Rzecz w tym, że na interwencje państwa w gospodarkę lewica wcale nie ma monopolu, czego przykładem choćby gaullistowska Francja; walka z funduszami kapitałowymi to raczej brzęknięcie szablą ratujące budżet, a jeśli chodzi o drobny biznes to... patrz: Republika Weimarska. Prawicowość Orbana, i to w skrajnym wydaniu nie ulega żadnej wątpliwości: nacjonalizm w retoryce i ustawodawstwie, płynnie przechodzący w rasizm – antyromski, ale i (aluzyjnie) antysemicki, gdy trzeba przywołać do porządku niepokornego intelektualistę. Ideologia „prawa i porządku”, włącznie z amerykańską zasadą „trzy strzały i wypadasz z gry” dla drobnych przestępców. Reforma oświaty, z celem zmniejszenia (!!) liczby studentów, zaostrzeniem dyscypliny w szkole i wprowadzeniem na zajęcia narodowej indoktrynacji. Ideologia „jedności narodu” i solidarystycznej współpracy; „wartości
chrześcijańskie” na ustach i w kodeksach; warunkowanie pomocy socjalnej właściwym „prowadzeniem się”, ograniczenie prawa do strajku, kontrola życia rodzinnego urzędników.

Kraj się nie burzy. Dziwne? Jak pisze lewicowy filozof Gaspar Miklos Tamas, „tam, gdzie brakuje społecznej solidarności opartej na zasadzie sprawiedliwości, trudno oczekiwać od obywateli, że będą bronić liberalnych instytucji, zasady hamulców i równowagi czy podziału władz”. Mało kto żałuje tylko z nazwy lewicowego rządu, który w istocie był „neokonserwatywny społecznie i ekonomicznie” – jego liberalna i tolerancyjna fasada i sztuczny pluralizm dla wielu stanowiła jedynie „nieważną i perwersyjną gierkę wyniosłych elit miejskich”. Klęska socjaldemokratów premiera Gyurcsániegio (i w efekcie – sukces Orbana) nie wynikła ze złego PR i kilku skandali. Skrajna prawica wygrała w efekcie masowej frustracji elitami, które wolały obniżać podatki zamiast je ściągać – zabijając budżet – a problemy społeczne (etniczne getta!) zamiatać pod dywan. „Normalność”, której tak pragną sentymentalni liberałowie popchnęła połowę społeczeństwa w objęcia prawicy niemal autorytarnej – bo ostatnia ustawa medialna w obszarze wolności
opinii daje władzom prerogatywy iście białoruskie.

To trochę przykre, że polskie sieroty po IV RP rozumieją więcej od wielu liberałów, słusznie upatrując w Orbanie prawicowego idola, twórcę poważnego (z punktu widzenia lewicy – groźnego) projektu politycznego, a nie jakiegoś tam nieokreślonego „populistę”, którego rozsądny – oby – naród zmiecie w następnych wyborach. Trawestując Hegla: po raz kolejny historia nas uczy, że przynajmniej niektórzy niczego nie uczą się z historii.

Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)