Sezon na Ukraińców
W Polsce, kraju największego w Unii Europejskiej bezrobocia, brakuje chętnych do pracy. Rząd ułatwia podjęcie pracy pracownikom ze Wschodu. Na razie głównie w rolnictwie.
Trawa pod drzewami Mirosława Maliszewskiego jest niebieska od niezebranych śliwek. Ale nie tylko u prezesa Związku Sadowników RP. W Grójeckiem, jednym z największych w Polsce zagłębi owocowych, nie zebrano w niektórych miejscach nawet 70 proc. plonów. W całym kraju na krzakach została co trzecia truskawka i co piąta malina. Nadzwyczajny urodzaj i niskie ceny skupu? Nic podobnego.
Ręce nie do pracy
Mirosław Maliszewski w swoim 18-hektarowym sadzie: – Śliwka, której nie zdążyłem zebrać, warta jest już nie złotówkę, ale 25–30 groszy, o ile w ogóle będę w stanie dostarczyć ją do skupu.
W kraju, w którym jest największe w Unii Europejskiej bezrobocie, nie ma rąk do pracy. „Polakami już tych owoców nie zbierzemy” – mówią sadownicy w całej Polsce, a na giełdach owocowo-warzywnych, takich jak w podwarszawskich Broniszach, mówią wprost: to klęska.
6,5 tys. metrów kwadratowych pod szkłem to nie przydomowy ogródek. Potrzebni są ludzie, ale nie byle kto. Muszą wiedzieć, w którym miejscu przyciąć różę, gdzie postawić gloksynię, jak wsadzić sadzonkę hortensji, w które miejsce rzucić garść nawozu… Kiedy w 1978 r. Tadeusz Krzyżanowski zakładał gospodarstwo ogrodnicze, nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu kiedyś wyrzucać kwiaty, których nie uda się sprzedać. Ale w tym roku jego synowie, którzy przejęli prowadzenie gospodarstwa, musieli to zrobić po raz pierwszy. – Akurat w okresie szklarniowych żniw pracowników było jak na lekarstwo. Żona na dodatek złamała nieszczęśliwie rękę. Z temblakiem na szyi sadziła 20 tys. sadzonek gwiazdy betlejemskiej. Nie było chętnych do pracy…
Bo praca się nie opłaca
Tania miała szczęście. Na granicy nie pytali, po co jedzie. Może dlatego, że do Polski jechała dopiero trzeci raz. A może dlatego, że wygląda na studentkę. Z Zalisek w okręgu tarnopolskim przyjechała ona jedna, ale dookoła jej wioski są miejscowości, które dotąd w sezonie pustoszały, bo wszyscy jechali do Polski. Od marca celnicy robili jednak wszystko, by do Polski nie przyjeżdżali pracownicy ze Wschodu. Nawet tym, którzy mieli wizy na dwa–trzy miesiące, wbijali do paszportu pozwolenie na najwyżej dwa–trzy dni. Albo żądali kilkuset dolarów na każdy dzień pobytu.
– Mieliśmy świetnych pracowników. W tym roku żaden z nich nie przyjechał. Dzwonili, że nie wpuścili ich pogranicznicy – mówi jeden z plantatorów.
Problem mieli również naganiacze, którzy pośredniczą w załatwianiu zajęcia Ukraińcom na giełdzie. O tych, którym udało się przyjechać do Polski, niemal się bito. Wykorzystali to Polacy, którzy nie czując na plecach konkurencji, z miejsca zaczęli żądać 50 proc. wzrostu stawek. Mało którego sadownika było na to stać. Na drzewach w wielu miejscach Polski zostały więc czereśnie i wiśnie. Jabłka i gruszki oraz część późniejszych śliwek może uda się jeszcze uratować… Może wkrótce będziemy musieli zapomnieć o smaku wczesnych dorodnych truskawek i renet na szarlotkę?
– Od kilku lat zabiegaliśmy o wprowadzenie w Polsce statusu pracownika sezonowego i uproszczenie procedur zatrudniania w rolnictwie, także Ukraińców – podkreśla Maliszewski.
Praca dla Ukraińców, dla Polaków… zasiłek
Takich dziewczyn jak Tania pracowało w Polsce do tej pory nawet sto tysięcy rocznie. Ale tylko kilka procent z nich oficjalnie. – Próba zarejestrowania Ukraińca czy Białorusina to urzędowa droga przez mękę. Nie dość, że pozwolenie na pracę kosztuje 900 zł, to jeszcze zdobycie go trwa dwa–trzy miesiące. Bo trzeba najpierw udowodnić, że na miejscu nie ma Polaka, który mógłby tę samą pracę wykonać – mówi Mirosław Maliszewski. Dlatego został posłem. Wyborcy z jego okręgu mieli nadzieję na załatwienie między innymi kwestii zatrudniania pracowników sezonowych. Maliszewski zakładał, że uda mu się to zrobić w ciągu czterech lat. Ale udało się w niecałe 12 miesięcy. Trochę pomogła sytuacja na wschodniej granicy, nieco susza i… Andrzej Lepper, który poczuł, że wstawiając się za producentami warzyw i owoców, może zbić trochę politycznego kapitału. Obiecywał, że do 15 sierpnia pracownicy sezonowi ze Wschodu będą mogli przyjeżdżać do Polski na trzy miesiące bez przeszkód. Projekt rozporządzenia, gotowy już w marcu,
wzbogacony o punkt dotyczący Ukraińców, znosi też opłatę za pozwolenie na pracę. Ale w połowie sierpnia podpisu minister Kalaty na rozporządzeniu jeszcze nie było. Oficjalnie dlatego, że czekano na opinię Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Nieoficjalnie dlatego, że do ostatniej chwili wicepremier ważył korzyści polityczne. Argumenty przeciwników rozporządzenia ministra pracy są bowiem nośne, choć dla niektórych populistyczne. Kto bowiem odważy się w Polsce powiedzieć: praca dla Ukraińców, zasiłek dla Polaków? Problem w tym, że wielu potencjalnych pracowników czerpie większe profity z bycia bezrobotnym. Utraty tego statusu boi się każdy. Kto to nam zbierze…
Nie wszystkim się nie opłaca. Marianna Paprzycka z Drwalewa dojeżdża z całą rodziną do oddalonych o kilkanaście kilometrów Maciejowic codziennie o 7 rano. I dziwi się, że innym się nie chce. – Do 18.00 każdy z nas może narwać wiśni za 50–60 złotych. Te dwieście kilkadziesiąt złotych dziennie to dla mnie manna z nieba – mówi, nie przerywając pracy.
Obok leży kilkuletnia wnuczka, jedna z trojga dzieci córki, która także pracuje przy zbiorach. Rwie też jej mąż i zięć. Gdyby mieli siłę, chodziliby przy wiśniach 24 godziny na dobę. Bo serce im się kraje, że tyle pieniędzy może się zmarnować.
– U nas nie ma bezrobocia. Są tylko tacy, którym się praca nie opłaca. Na budowie pan tyle nie zarobi, co tu – dodaje Cezary Paprzycki, wrzucając do wiadra garście czerwonych owoców. Rafał Krzyżanowski, który postawił na borówkę amerykańską, teraz drapie się w głowę. Czasem przychodzą myśli, że nie będzie komu tego zbierać. Tylko że cena na borówkę wciąż jest wysoka i na razie może zapłacić zbieraczom nieco więcej niż właściciele sadów czereśniowych czy śliw.
Polskie obozy pracy?
W Polsce niemal nie ma już chętnych do sezonowej pracy w rolnictwie. Poza dziećmi. Dowód? W lipcu Związek Sadowników RP po raz pierwszy złożył w czterech Wojewódzkich Urzędach Pracy ofertę dla bezrobotnych. Od zaraz chcieli stworzyć 15 tys. miejsc pracy, ale zaproponowali stawkę 2,5–3 zł za godzinę.
– To fakt, było w tym trochę „sondowania” i chęci udowodnienia, że naprawdę nie ma komu pracować. Ale nawet gdy podnieśliśmy stawkę do 4 złotych, co stanowi kres możliwości i opłacalności producentów, zainteresowanych było… kilka osób w całej Polsce – mówi Maliszewski. – A przecież i tak ci ludzie przy owocach miękkich pracowaliby na akord, więc stawka byłaby większa Proces migracji ekonomicznych do Polski jest nieunikniony w perspektywie najbliższych lat – z tego zdaje sobie sprawę nawet OPZZ, które najgłośniej protestowało przeciwko planom otworzenia rynku dla pracowników ze Wschodu.
– Uważamy bowiem, że warunkiem sine qua non jest opracowanie i przyjęcie polskiej polityki migracyjnej, poprzedzone dokonaniem rzetelnej ilościowej i jakościowej oceny procesów migracyjnych, które występują już obecnie. W Polsce, w różnych sektorach gospodarki, w tym m.in. w rolnictwie, budownictwie i tzw. usługach domowych, pracę nierejestrowaną i de facto nielegalną wykonuje kilkaset tysięcy cudzoziemców. Uważamy także, że powinny zostać określone minimalne standardy wynagrodzenia i innych warunków pracy. Dopiero po spełnieniu tych warunków można będzie podjąć społeczną debatę nad ewentualnym otwarciem rynku pracy i jego skalą. Mając na uwadze ochronę polskiego rynku pracy oraz fakt, że ponad 1 milion 91 tys. osób bezrobotnych mieszka na wsi, stanowczo sprzeciwiamy się propozycji wprowadzenia nowej regulacji. Fakt, że lokalnie brakuje osób do pracy w rolnictwie, jest dowodem na to, że praca ta nie jest godziwie opłacana przez pracodawców – uważa Wiesława Taranowska, wiceprzewodnicząca OPZZ, podkreślając,
że bez określenia standardów zatrudnienia Ukraińców ich warunki pracy będzie można porównać do obozów pracy we Włoszech: bez umowy, bez ubezpieczenia, bez kontroli.
Tego nie zrobimy Polakami
Rozporządzenie w sprawie wykonywania pracy przez cudzoziemców bez konieczności uzyskania zezwolenia na pracę minister pracy Anna Kalata miała podpisać kilka dni temu. Przewiduje ono, że bez zezwolenia mogą w Polsce pracować między innymi: nauczyciele języków obcych, dziennikarze, artyści (do 30 dni w roku), studenci w okresie letnim, szkoleniowcy i wykładowcy, duchowni, sportowcy i absolwenci polskich uczelni medycznych lub pielęgniarskich na stażu. I oczywiście rolnicy, do trzech miesięcy w roku.
We wszystkich krajach Europy Zachodniej do zbiorów warzyw i owoców zatrudnia się obcokrajowców, bo lokalna siła robocza nie chce na tych warunkach tej pracy wykonać. Z szarej strefy nic polski budżet nie ma. Ale gdyby zalegalizowano pracę Ukraińców, to kilkadziesiąt tysięcy osób i ich pracodawców zasiliłoby go pieniędzmi z podatków. W dodatku rozwiązano by przy okazji problem odpłatności za leczenie Ukraińców.
– Gdyby nie rozporządzenie, proceder szarej strefy i tak trwałby nadal. Bo prac rolnych w Polsce nie załatwimy Polakami – mówi Maliszewski. – W to już nikt po tym sezonie nie wierzy.
Otwieramy rynek pracy ostrożnie
rozmowa z Bogdanem Sochą, podsekretarzem stanu w ministerstwie pracy i polityki społecznej Tomasz Gołąb: Rozporządzeniu, które zezwala cudzoziemcom, głównie Ukraińcom, na pracę w Polsce, OPZZ zarzuca, że kosztem polskich bezrobotnych będzie bogacić polskich sadowników. Albo zniszczy polski rynek pracy…
Bogdan Socha: – Gdyby tak miało być, nie mielibyśmy na polach truskawek, które zgniły, bo nikt ich nie chciał zebrać. Czy Ukraińcy uratują polskie rolnictwo?
– To jest szansa, by polscy rolnicy, zwłaszcza ci, którzy zajmują się produkcją owoców miękkich czy sadownictwem, ale także warzywnicy, utrzymali rentowność produkcji, a czasem w ogóle przetrwali na rynku.
Czy jest szansa, by w ten sam sposób regulować status opiekunek do dzieci i gospodyń domowych z Ukrainy, których w Polsce także w szarej strefie pracuje spora liczba?
– Przy okazji tego rozporządzenia z różnych stron otrzymaliśmy og- romną falę krytyki. Ale robimy to samo co Niemcy kilka lat temu, którzy otworzyli swój rynek dla Polaków, a swoim rolnikom zapewnili tanią siłę roboczą. Zobaczymy, jak będzie to funkcjonowało u nas. Być może rynek pomocy domowych czy opiekunek na przykład dla starszych osób będzie wymagał podobnej regulacji, bo nie znajdą się Polacy, którzy chcieliby te usługi wykonywać. Być może wprowadzimy też ułatwienia i w tych zawodach.
Czy to samo mogłoby dotyczyć kierowców i budowlańców?
– Nie, nie. To byłoby zbyt daleko idące ingerowanie w rynek pracy. Musimy dbać o to, by w Polsce płace były normalne i atrakcyjne przede wszystkim dla Polaków. Gdyby w Polsce nasi ślusarze, murarze, spawacze czy kierowcy zarabiali godnie, ale nie byliby w stanie wykonać wszystkich zleceń, można by rozważyć import pracowników, jak robi to dziś Hiszpania czy Irlandia. Ale w tej dziedzinie mamy jeszcze wiele do zrobienia.
Tomasz Gołąb