Spadamy z bezrobociem
Jest praca w Polsce! Na razie nie zawsze dobrze płatna. Jednak w wielu branżach pracodawcom jest coraz trudniej znaleźć dobrych pracowników, więc płace w końcu będą musiały wzrosnąć.
04.08.2006 | aktual.: 08.08.2006 10:12
Najlepiej to dziś widać w miejscowościach turystycznych. Kiedyś w sezonie nie było w nich problemu z naborem ludzi do pracy. Teraz jest inaczej. Ludzie, którzy dotąd tam pracowali, po prostu spakowali się i wyjechali za granicę. Za taką samą pracę dostają tam znacznie lepsze wynagrodzenie. – Zaczynają się u nas braki recepcjonistek ze znajomością języka niemieckiego, fizjoterapeutów, kucharzy, no i oczywiście pracowników ze wszystkich zawodów budowlanych – wylicza Alicja Ogrodowczyk, dyrektor Powiatowego Urzędu Pracy w Kołobrzegu. – Nie potrafią u nas znaleźć zatrudnienia już tylko osoby bez żadnych kwalifikacji – dodaje.
Murarz zwycięzca
Wielkie problemy ze skompletowaniem kadry mają w Kołobrzegu ci pracodawcy, którzy oferują pracę za najniższe pensje: od 899 do 1200 złotych. Coraz więcej z nich zaczyna więc już oferować lepsze stawki. Barmani, kelnerzy, pokojowe coraz częściej znajdują oferty za 1700 złotych. Od maja do września szczególnie są nad morzem poszukiwani dobrzy kucharze. Mogą więc znaleźć tam pracę za około 1700–2500 zł miesięcznie.
Są w Polsce firmy budowlane, z których wyjechało do Anglii 60 procent załogi. Dlatego ci budowlańcy, którzy zostali w Polsce, mogą dziś przebierać w ofertach.
Także Narodowy Bank Polski odnotował przed tygodniem w swoim komunikacie, że w polskich firmach nasila się zjawisko braku kadr. W czerwcu miało z tym kłopot trzy razy więcej firm niż w pierwszym kwartale tego roku. „Trudności te przesunęły się na miejsce 7. z 13. na liście podstawowych problemów działalności przedsiębiorstw” – napisał NBP. Dodał też, że zwłaszcza firmy budowlane zapowiadają, że podniosą pracownikom pensje.
– Niektórzy przedsiębiorcy budowlani mają podpisane kontrakty, z których muszą się wywiązać – mówi dyrektor Ogrodowczyk. – Coraz częściej więc słychać, że pracodawcy zaczynają oferować nawet do 3 tysięcy złotych murarzom, specjalistom od robót wykończeniowych, elektrykom czy spawaczom – dodaje.
Pan Mirosław, elektryk z Bielska, wspomina, że dawniej w czasie przetargów toczył zaciekłe pojedynki o wykonanie usługi z dziesięcioma konkurentami. Teraz w przetargach ścigają się zaledwie dwie firmy, bo pozostali elektrycy... przenieśli działalność do Anglii. – Byłem tym ostatnio tak zaskoczony, że z wrażenia nie zażądałem wyższej zapłaty – śmieje się elektryk.
Na Zachód wyjeżdżają też na przykład mechanicy samochodowi. – Tam dramatycznie brakuje rzemieślników. Czy pan wie, że w Londynie trzeba czekać na hydraulika 4 tygodnie? Może on tam zarobić za godzinę od 25 do 50 funtów. Dlatego Polacy będą wciąż wyjeżdżać na Zachód – mówi ekonomista Ireneusz Jabłoński, ekspert Centrum im. Adama Smitha.
Kraj ogołocony
Z danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że bezrobocie w Polsce spada. W czerwcu 2005 roku jego stopa wynosiła 18 procent. W czerwcu obecnego roku było to już 16 procent. To znaczy, że w ciągu roku liczba bezrobotnych zmniejszyła się o 339,8 tysiąca. To jednak, niestety, jeszcze nie jest okazja do otwierania szampana. Na rynku pracy zrobiło się nieco luźniej tylko dlatego, że Polacy pracują za granicą. Moglibyśmy się cieszyć, gdyby rosła liczba nowych miejsc pracy w kraju. A ona zwiększa się bardzo nieznacznie. Ireneusz Jabłoński w ogóle nie wierzy w oficjalne dane na temat bezrobocia. – Jedynym uczciwym wskaźnikiem jest tu analiza miejsc pracy. Bezrobocie maleje, jeśli jest przyrost miejsc pracy. A skoro tego przyrostu nie ma, to w ogóle nie ma co mówić o spadku bezrobocia – ocenia. Według różnych szacunków, w Wielkiej Brytanii pracuje od 300 tysięcy do miliona Polaków. Niektórzy oceniają liczbę Polaków w samej tylko Irlandii na 300 tysięcy. – Część z nich szybko zza granicy wraca, rozczarowana.
Jeśli jednak ktoś trafia tam na dobrego pracodawcę, to szybko ściąga z Polski kolejnych swoich znajomych – mówi Alicja Ogrodowczyk.
Na bardzo krótką metę to, że Polacy pracują na Zachodzie, przynosi polskiej gospodarce jakieś korzyści. Część zarobionych w Anglii pieniędzy Polacy wydają bowiem w ojczyźnie. A to rozkręca naszą gospodarkę. Wielu ekonomistów bije jednak na alarm: w dłuższej perspektywie to „upuszczenie krwi” przez nasze państwo może się skończyć naszym wykrwawieniem. Ireneusz Jabłoński uważa, że wyjazdy najbardziej energicznych Polaków potwornie ogołacają nasz kraj. – Jeśli jednak ci Polacy zobaczą trochę świata i wrócą do kraju, to może jeszcze wyjdzie to polskiej gospodarce na zdrowie? – pytamy. – Wie pan, najlepsi już do Polski nie wrócą... Bo najlepszym tam, za granicą, pracodawcy zaproponują lepsze warunki zatrudnienia – mówi Jabłoński. – Zatrzymają ich tam z tej prostej przyczyny, że Zachód jest dotknięty przez kryzys demograficzny. Tam się nie urodziły te dzieci, które my dzisiaj tak beztrosko tracimy. Marnujemy nasz boom demograficzny z lat 70. i 80. To był ostatni boom demograficzny Europy! Wyjazd tych ludzi to
ogromna strata dla Polski. Ile oni mogą sobie zaoszczędzić w Anglii? Tysiąc funtów? To jest nic w porównaniu z tym, o ile zwiększają PKB Wielkiej Brytanii lub Irlandii. Oni dzisiaj pracują na rzecz rozwoju innych krajów i narodów, a nie na rzecz Polski – mówi.
Takie doświadczenia dotknęły już w przeszłości inne europejskie państwa. Masowo emigrowali w przeszłości za pracą mieszkańcy Włoch, Irlandii, Hiszpanii, Portugalii. I jest tylko jedno państwo, do którego emigranci zaczęli wracać. To Irlandia. – Owszem, w Irlandii następuje taki come back, powrót emigrantów z USA. Jednak czy stać nas, żeby czekać na takie zjawisko przez 30 lat? – zawiesza głos Ireneusz Jabłoński. – No, chyba że zdecydujemy się na radykalne działanie. Skoro wiemy, które posunięcia gospodarcze Irlandii doprowadziły do tego sukcesu, to po co czekać 30 lat? Trzeba wprowadzić podobne rozwiązania u nas już teraz! Trzeba zmienić tę patologiczną sytuację w Polsce. Przyczyny są od dawna zdiagnozowane – mówi.
Według Jabłońskiego, na temat reformy nie trzeba nawet specjalnie debatować, bo droga do naprawy jest dla ekonomistów oczywista. – Rząd musi tylko odrzucić ideologiczne założenie, że tego, który więcej pracuje, trzeba karać większymi podatkami... Trzeba po prostu radykalnie obniżyć podatki dotyczące pracy. A także uprościć cały system podatkowy – mówi z naciskiem. Plantatorzy: wpuśćmy Ukraińców
Brakuje pracowników do zbioru wiśni i malin. – Niestety, młodzież wyjechała za granicę. A właśnie młodzieży dotąd było przy zbiorach najwięcej – ubolewa Leszek Przybytniak, prezes oddziału Związku Sadowników RP w Grójcu. Według niego, w sadach pracuje teraz średnio o połowę mniej ludzi niż w poprzednich latach. Jakie będą tego konsekwencje? – Nie wykluczam, że część owoców zostanie w tym roku na drzewach – ocenia. Owoce zbierają dziś w Polsce ludzie, którzy z różnych powodów nie mogli wyjechać za granicę. Za kilogram zerwanych wiśni zarabiają około 40 groszy. – Dobry „rwacz” w ciągu ośmiu, dziesięciu godzin zerwie 100–130 kilogramów – mówi Przybytniak. Jeszcze mniej można zarobić w Polsce na zbieraniu truskawek. Młodzi ludzie, którzy tym się zajmowali, narzekają w Internecie, że za dzień harówki zarobili od 16 do 25 złotych. A przy truskawkach trzeba się schylać i znosić palące promienie słońca. – Wyższego wynagrodzenia plantatorzy niestety nie mogą zaproponować, bo cena owoców w skupie jest bardzo niska –
mówi Przybytniak. A cena jest tak niska, bo do portów całej Europy przybijają wciąż statki z Chin i Maroka, wyładowane setkami ton mrożonych truskawek, wiśni i malin. Ich cena jest bardzo niska. To dla polskich plantatorów zabójcza konkurencja.
Jaka na to rada? Wprowadzanie ceł to droga donikąd. Doprowadzi tylko do tego, że inne państwa w rewanżu wprowadzą cła na nasze towary. Jest prostszy sposób. – Skoro Polacy nie chcą tej pracy, trzeba pozwolić zbierać u nas truskawki na przykład obywatelom Ukrainy – proponuje Leszek Przybytniak.
Stawka, za którą Polacy już nie zgadzają się pracować, dla pracowników z Ukrainy jest całkiem godziwa, pozwala im utrzymać rodziny. Ukraińcy zapewne chętnie przyjechaliby tu do sezonowej pracy. Jeśli nasz rząd im na to nie pozwoli, polskie plantacje truskawek mogą zostać po prostu zaorane i nie zostanie po nich ślad. – A przecież na całym świecie tak jest, że pracownicy sezonowi przemieszczają się. Na plantacje do Francji jadą latem ludzie z Maroka, Polacy też. To jest normalne zjawisko, nie ma w nim nic niewłaściwego. Dlatego powinniśmy dziś wpuścić także Ukraińców – podkreśla Przybytniak.
Przemysław Kucharczak