Tych klientów nie obsługujemy
Chorzowski prokurator ogłosił pierwszy w Polsce zakaz... sklepowy. Pewien 17-latek nie może wchodzić do sklepów samoobsługowych. Zdaniem niektórych zapachniało poprzednim ustrojem.
17-letni mieszkaniec Bytomia usiłował w Biedronce ukraść batonika i puszkę napoju gazowanego. Kiedy ochroniarz próbował go zatrzymać, krewki chłopak zagroził mu pobiciem. Interweniowała policja, a 17-latek usłyszał zarzuty kierowania gróźb karalnych. Jak podał "Dziennik Zachodni", prokurator nałożył na niego dozór policyjny oraz zakaz przebywania w sklepach samoobsługowych.
Dura lex sed lex
Decyzją zdziwieni są nawet prawnicy, choć przyznają - przepisy dają i taką możliwość.
- Jeżeli prokurator decyduje się na dozór, to ma prawo również zakazać podejrzanemu przebywania w określonych miejscach. Prokurator postąpił więc zgodnie z prawem - mówi prof. dr hab. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego.
Zakaz wydaje się sprawiedliwy społecznie, zwłaszcza w zestawieniu z plagą kradzieży przedmiotów za niskie kwoty, które nie są przestępstwem, a tylko wykroczeniem. Jednak krytykują go nawet sami przedsiębiorcy.
- To rozwiązanie jest zbyt daleko idące i niecelowe. Jeśli byśmy wszystkim złodziejom przyłapanym na kradzieży zakazali wstępu do sklepów samoobsługowych, to gdzie robiliby zakupy? Mogliby nadal kraść w innych miejscach, np. w sklepach osiedlowych - mówi Marcin Kraszewski, dyrektor Fundacji Polskiego Handlu.
- Nie chcemy ich izolować, chcemy, by nie kradli. Prędzej oczekiwalibyśmy jakiejś formy nakazu społecznego odpracowania szkody, bo to może przynieść jakiś skutek resocjalizacyjny, zwłaszcza jeśli to są jeszcze osoby niepełnoletnie - dodaje.
PRL wiecznie żywy
Czy ktoś będzie teraz 17-latka śledził i sprawdzał, czy nie wchodzi do sklepów samoobsługowych? Ma być kontrolowany przez ekspedientki albo ochroniarzy? Skąd mają wiedzieć, że ktoś taki zakaz sklepowy w ogóle posiada?
- Nawet gdyby takie zakazy były skuteczne, to pojawia się tutaj absurd niczym z filmów Barei - "tych obywatel nie obsługujemy" - twierdzi Andrzej Faliński, dyrektor generalny Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji. I pyta: - Jeśli ktoś ukradnie coś w tramwaju, to też go potem nie wpuścimy do komunikacji miejskiej? Kto miałby takie decyzje podejmować, egzekwować? Prokurator, sąd czy może ochroniarz albo ekspedientka? To nie trzyma się kupy - uważa.
Co więcej, jest to wyraźne przyzwolenie na doraźne sankcje ze strony organów państwa. - Pachnie to opresją w stylu ORMO i "gniewem ludu" - mocno konkluduje Faliński.
Jednocześnie dyrektor generalny POHID-u nie pozostawia także suchej nitki na projekcie, który podwyższa kwotę, od której kradzież byłaby uznawana za przestępstwo. Kradzież, jak mówi, to kradzież. Aktualnie proponowany limit 800 zł (połowa najniższego wynagrodzenia) to według niego zbyt kwota wysoka i jej przyjęcie tylko pomoże przestępcom.
- Generalnie jestem zdania, że nie należy w ogóle wprowadzać rozróżnienia pomiędzy przestępstwem a wykroczeniem. Prawo trzeba by zmieniać w innym kierunku, np. w stronę ścigania na wniosek pokrzywdzonego, ale na pewno nie wprowadzać absurdalnych - choć na pierwszy rzut oka socjalnie sprawiedliwych - rozwiązań, takich jak to - podsumowuje Faliński.
Przecztaj także: Drobne kradzieże plagą sklepikarzy. Okradanie do 800 zł może stać się wkrótce bezkarne »
A to pamiętna scena z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" wspomnianego Stanisława Barei: