E‑podręcznik zdemoluje rynek wydawniczy

Elektroniczny podręcznik ma w założeniu odciążyć plecaki uczniów i portfele rodziców. – To ciekawe i niezbędne rozwiązanie, ale nie w formie, jaką proponuje rząd – uważa Marcin Roszkowski, prezes Instytutu Jagiellońskiego. Jego zdaniem, rządowy bezpłatny e-podręcznik zepsuje rynek wydawniczy w Polsce, co może odbić się niekorzystnie na jakości kształcenia. – Jeśli rządowy projekt nie wypali, a jest takie ryzyko, tracimy 3-4 lata i pieniądze oraz eksperymentujemy na kolejnych pokoleniach – podkreśla Roszkowski.

E-podręcznik zdemoluje rynek wydawniczy
Źródło zdjęć: © Jupiterimages

03.09.2012 | aktual.: 03.09.2012 08:23

Argumentacja rządowego projektu jest prosta: e-podręcznik będzie łatwo dostępny i tańszy. To jednak, zdaniem ekspertów z Instytutu Jagiellońskiego, nie jest równoznaczne z tym, że będzie lepszy.

– To, co proponuje rząd, to przygotowanie jednego, oficjalnego e-podręcznika, który będzie dostępny dla wszystkich. Będzie rywalizować z całą serią wydawnictw papierowych tym, że będzie darmowy. De facto zdemoluje rynek wydawniczy, bo większość będzie wybierać to, co darmowe – mówi Agencji Informacyjnej Newseria Marcin Roszkowski, prezes IJ.

Podkreśla, że są jeszcze inne sposoby na obniżenie cen podręczników, by ulżyć rodzicom dzieci w wieku szkolnym. Jak wyjaśnia, w cenie podręcznika aż 50 proc. to koszty dostarczenia podręcznika do odbiorcy, a tylko 25 proc. to koszt przygotowania merytorycznej treści.

– Rząd stosując bardzo chwytliwe argumenty, mianowicie takie, żeby podręczniki były tańsze, przygotowuje zdemolowanie rynku wydawców podręczników – ocenia Marcin Roszkowski.

Rynku, który dziś, według różnych szacunków, wart jest od 800 mln zł do 1 mld zł.

– W momencie, gdy rząd wprowadzi jeden podręcznik oficjalny, wyeliminuje wszystkie inne rozwiązania. To jest złe rozwiązanie, bo przygotowanie podręcznika to nie jest napisanie każdej kolejnej książki. To jest z jednej strony wiedza, wielokrotnie profesorów wyższych uczelni, a z drugiej strony to jest cały aparat dydaktyczny, czyli to, co pomaga nauczycielom docierać do dzieci – zauważa prezes IJ.

A to jest właśnie przestrzeń dla rynku wydawniczego.

– Dowolny wykładowca wyższej uczelni nie ma takiej łatwości, umiejętności, by docierać do najmłodszych dziewięcio- czy dziesięciolatków. Stąd ta przestrzeń wydawnicza jest niezbędna. Rząd oddał w ręce profesorów wyższych uczelni czy naukowców, którzy zwykle pracują z dorosłymi, przygotowanie pojedynczych przedmiotów: biologii, fizyki, historii itp. I teraz z tego miksu będzie pojedynczy podręcznik, który naszym zdaniem, nie będzie podlegał grze rynkowej – argumentuje Marcin Roszkowski.

Zdaniem eksperta, z rządowym projektem wiąże się jeszcze jedno zagrożenie. Gdyby propozycja MEN się nie sprawdziła, to powrót do klasycznych podręczników nie będzie taki łatwy i szybki. Nie da się tego zrobić w ciągu dwóch czy trzech lat, ponieważ rynek nie będzie odpowiednio się rozwijał.

– Stracimy te 4 lata, rząd wyda 50 mln zł albo więcej, jakiś polityk zrobi sobie tzw. photo-opp z iPadem i elektronicznym podręcznikiem. Natomiast my eksperymentujemy na następnych pokoleniach. Ten program pilotażowy niesie za sobą bardzo duże ryzyko – mówi Marcin Roszkowski. – Żeby ten PR nie przesłonił rządowi tego, co jest na końcu, czyli wychowywania małych dzieci.

Zarówno eksperci Instytutu, jak i wydawcy, którzy protestują przeciw rządowym pomysłom, przyznają, że wprowadzanie elektronicznych podręczników jest dziś potrzebnym rozwiązaniem.

– W dobrych rozwiązaniach, stosowanych we Francji i w Niemczech, e-podręczniki znajdują się na platformie, na której dostępne są wszystkie wydane dotąd podręczniki, nie tylko rządowe – podkreśla Marcin Roszkowski. – Na platformach cyfrowych e-podręczniki powinny się znaleźć. Jest mnóstwo różnych zasobów, sfinansowanych z publicznych pieniędzy, które powinny zostać wzbogacone o te treści, które dziś funkcjonują na wolnym rynku, przygotowane przez wydawców tak, aby nauczyciele wciąż mieli wybór.

Źródło artykułu:Newseria
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)