Ścigany przez Mińsk miał oszukać w Polsce. Spór o wypłaty w Wilanowie
Restaurator z Białorusi, który według tamtejszych władz miał dopuścić się oszustwa na 24 mln zł, prowadził w Warszawie restaurację, gdzie – jak twierdzą pracownicy – nie wypłacał pensji i groził im. Choć został skazany na Białorusi, w Polsce pozostaje na wolności jako obywatel RP.
Byli pracownicy warszawskiej restauracji w Wilanowie domagają się zaległych wypłat od restauratora z Białorusi. Pani Lizaveta, cytowana przez "Wyborczą Warszawa", twierdzi, że nie otrzymała prawie 7 tys. zł za ponad 200 godzin pracy.
W odpowiedzi na próby kontaktu właściciel miał wysyłać jej wulgarne wiadomości i grozić. Inni pracownicy podają, że zalega im z pensjami w kwotach od 2 do 11 tys. zł. Kilka osób miało odzyskać należności.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Dzieci oszalały na punkcie tego napoju. O co chodzi z Wojankiem?
Państwowa Inspekcja Pracy nie przeprowadziła kontroli – lokal był już zamknięty, a spółka zlikwidowana. Pracownicy nie otrzymali także świadectw pracy, co jest wykroczeniem zgodnie z polskim prawem - pisze warszawska "Wyborcza"
Białoruski wyrok restauratora z Warszawy
Tymczasem, jak ustaliła warszawska "Wyborcza", restaurator z Białorusi jest ścigany przez Interpol na wniosek białoruskiego sądu. Został tam skazany na 10 lat więzienia za oszustwo związane z inwestycją mieszkaniową w Mińsku. Jak podaje białoruska prasa (też opozycyjna, co podkreśla "GW"), zawierał umowy na budowę lokali, które nigdy nie miały powstać. Łączne straty oszacowano na równowartość ok. 24 mln zł. Środki miały być wydawane na prywatne cele, a poszkodowani – zastraszani.
Po przyjeździe do Polski restaurator zamieszkał w Warszawie i – jak ustaliła "Wyborcza Warszawa" – uzyskał polskie obywatelstwo. Dzięki temu Polska nie może go wydać, niezależnie od czerwonej noty Interpolu. Dodatkowo Sąd Najwyższy zakazał ekstradycji do państw, w których mogą być łamane prawa człowieka.
Zapytany o sprawę przez "Wyborczą", restaurator wszystkiemu zaprzecza. Twierdzi, że padł ofiarą rasistowskiej nagonki, a byli pracownicy – jak ich określa – to "narkomani" próbujący go okraść. Po rozmowie z dziennikarzem przesłał oświadczenie, w którym ostrzegł przed publikacją materiału i zapowiedział kroki prawne.