Za chlebem i za mięsem
Francji zagroził przystojny polski hydraulik, natomiast jego rolę w Niemczech przejął polski rzeźnik. To nim, jako podbierającym pracę, straszy się miejscowych - pisze Anna Tyszecka z Duisburga w tygodniku "Polityka".
24.08.2005 | aktual.: 24.08.2005 08:19
Janusz Nowicki prowadzi sklep Slawe (Słowianin), mieszczący się tuż przy głównym deptaku w Oberhausen. Wypełniają go półki z polskimi produktami: od nieznanego w Niemczech kisielu po coraz bardziej cenione wędliny. Do domowego sernika czy szarlotki serwuje kawę w malutkim bistro.
Zatrzymują się w nim po zakupach miejscowi polonusi, zaglądają nowi przybysze z Polski, którzy mają rozmaite życiowe sprawy do załatwienia. Nowicki i jego personel rozpoznają ich od razu. Gdy kipią energią, to zwykle znak, że niedawno przyjechali. Niepewność lub mrukliwość oznacza, że są w Niemczech dłużej i wyzbyli się niektórych złudzeń.
Po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej zmieniła się sytuacja rodaków poszukujących tutaj pracy. Wysokie bezrobocie (4.8 mln), a także różnica w wysokości zarobków między Polską a Niemcami skłoniły rząd kanclerza Schroedera do wprowadzenia 7-letniego okresu ochrony rynku pracy, ale - jak wiadomo - pozostawiono Polakom możliwość zakładania własnych firm. Mogą oni również pracować w Niemczech - jako obywatele Unii Europejskiej - na tych samych zasadach co w Polsce, oczywiście pod warunkiem, że mają zarejestrowane w Polsce zakłady usługowe.
W samym Berlinie od maja 2004 r. zarejestrowano niemal 4,5 tys. jednoosobowych firm usługowych, głównie z Polski. W Nadrenii-Westfalii - prawie 900 specjalizujących się w kładzeniu glazury, parkietów, ogrodnictwie, obróbce metalu, działalności spedycyjnej. W większości przypadków zalegalizowały one prowadzoną wcześniej działalność na czarno - czytamy w tygodniku "Polityka".