Bogowie PRL-u

Komu najlepiej się żyło "za komuny"?

Bogowie PRL-u
Źródło zdjęć: © CAF/PAP/Marcin Wegner

19.04.2013 | aktual.: 17.06.2014 09:18

W PRL-u byli "bogami", dziś ich praca nie jest już tak prestiżowa, a niektóre z niegdyś pożądanych profesji, w nowym systemie gospodarczym uważane są niezbyt atrakcyjne. Komu najlepiej się żyło "za komuny"? Jakie zajęcia były najbardziej pożądane? Zobaczmy.

1. "Sklepowa"

Sprzedawczyni, ekspedientka, "sklepowa" - bez względu na nazwę, chodzi o tę samą osobę. Panią za ladą, która miała dostęp do tego wszystkiego, co od czasu do czasu pojawiało się na rynku. - Ze sprzedawczynią nikt nie zadzierał - wspomina ze śmiechem Zofia Dutkowska. Ona sama 30 lat temu pracowała w geodezji. Swoją pracę lubiła, ale nie było to zajęcie najbardziej pożądane. - To co, że pani ze sklepu stała za ladą w brudnym fartuchu, a często i mało twarzowym czepku. Od jej sympatii czy antypatii zależało - może nie życie okolicznych mieszkańców - ale z pewnością ich - nazwijmy to - dobrobyt. Warto pamiętać, że 30 lat temu, sklepowe półki, w niczym nie przypominały tych, które widzimy w dzisiejszych sklepach. Bez większych problemów można było kupić tylko ocet - śmieje się kobieta. - Po najzwyklejsze rzeczy stało się w kolejkach, a jak już się pojawiła np. kawa, to przed sklepem było prawdziwe piekło. Połowę rzeczy w tym czasie dostawało się spod lady. A sprzedawczynie było prawdziwymi "królowymi" w swoich
sklepach, od których zależało, czy dziś na obiad będzie mięso, czy znów placki ziemniaczane.

2. "Pani z Pewexu"

Choć generalnie wszystkie osoby pracujące w handlu, ze względu na dostęp do rozmaitych dóbr, cieszyły się dużym szacunkiem społecznym i jeszcze większą zazdrością, i tu byli lepsi i "lepsiejsi". Do tych najlepszych należeli szczęściarze, który pracowali w rozmaitych Centralach Handlu Zagranicznego, jak Baltona czy Przedsiębiorstwo Eksportu Wewnętrznego - znane bardziej jako Pewex. "Praca w tych przedsiębiorstwach uważana była powszechnie za prestiżową i często łączyła się z możliwością uzyskania dodatkowych dochodów związanych z kontaktami zagranicznymi i dostępem do dewiz." - Miałam znajomą, która pracowała w Pewexie. Dzięki niej moje dzieci miały od czasu do czasu luksusowe słodycze, ja super kawę, a mąż Camele. Tymi niezwykle cennymi produktami, znajoma płaciła mi za swetry, które robiłam jej na drutach - wspomina Zofia Dutkowska.

3. "Pan z Polmozbytu"

Wysoko na liście niedostępnych, a bardzo pożądanych dóbr był samochód. Na zwykłym rynku auto mogli kupić niemal wyłącznie szczęściarze, którzy zdobyli talon. Dwa albo i trzy razy drożej własne cztery kółka zdobywało się na giełdzie. Byli jednak ludzie, którzy mogli w zdobyciu tego upragnionego pojazdu (albo równie nieosiągalnych części) pomóc - pracownicy Motozbytu, który po połączeniu w 1974 roku z dwoma innymi przedsiębiorstwami motoryzacyjnymi, został przemianowany na Polmozbyt. - Pracując w tym przedsiębiorstwie, a przede wszystkim w tej branży, miało się pewną możliwość "załatwienia" auta np. z jakąś awarią lub niekompletnego. Dostęp do części też był, więc takie auta można było szybko usprawnić - wspomina lata w Polmozbycie pan Jerzy, który całe swoje zawodowe życie spędził w branży motoryzacyjnej. - Poza tym pracownicy Polmozbytu byli też zazwyczaj mechanikami - do tego z dostępem do części - więc na brak dodatkowych zleceń od klientów też nie mogliśmy narzekać. Ja osobiście źle się czułem w tym
systemie, w którym wszystko trzeba było "załatwić". Szczególnie, że nie było możliwości, by pomóc w zdobyciu auta wszystkim, którzy przychodzili z rozmaitymi flaszkami i innymi trudnymi do zdobycia precjozami.

4. Urzędniczka

- Ja ci mięso spod lady, ty mi szybki meldunek. Tak to wtedy wyglądało - wspomina Ewa Brzycka, dziś emerytka, w PRL-u etatowa urzędniczka. - Pieniądze w poprzednim systemie nie były najwyższą wartością. Po pierwsze dlatego, że w pewnym okresie inflacja była tak duża, że pensja, która wystarczała w styczniu na przeżycie całego miesiąca, w maju pozwalała już tylko kupić buty. Jeśli oczywiście udało się je dostać - śmieje się pani Ewa. - Najważniejszy był handel barterowy, czyli coś za coś. A że urzędnik mógł w wielu sytuacjach "pomóc", przyspieszyć, "przegapić" brak jakiegoś dokumentu lub coś "obejść", jego usługi na rynku były bardzo cenne - dodaje kobieta.

5. *"Dewizowy" *

Jak napisał na forum jeden z internautów "w socjalizmie dowolna praca bardziej lub mniej przeszkadzała w zarabianiu pieniędzy". Najlepsze były więc te zajęcia, które nie zabierały zbyt wiele czasu i pozwalały zająć się tym, co przynosiło prawdziwe korzyści "np. przemytem lub cinkciarstwem, dając jednocześnie świadczenia i pieczątkę w dowodzie chroniącą przed wysłaniem na Żuławy".

Wprawdzie cinkciarstwo trudno jest nazwać zawodem, ale w praktyce byli to "przodkowie" właścicieli prywatnych kantorów, którzy oficjalnie rozpoczęli swoją działalność w 1989 roku. Praca była wprawdzie niebezpieczna, a zagrożenie czyhało zarówno ze strony złodziei, jak i przedstawicieli władzy państwowej, ale zarobek ogromny. Do tego w walucie, która nie traciła na wartości i pozwalała zaopatrywać się w sklepach, w których na półkach towar nie tylko był obecny, ale także luksusowy.

6. Marynarz

Podobno w PRL, tylko cinkciarze mieli więcej dolarów niż oni. Mowa o marynarzach pływających na zagranicznych statkach. - Świetne zarobki i dostęp do dewiz, to nie były jedyne zalety tej profesji - opowiada Iwona Kuna, córka marynarza. - Przede wszystkim jako jedni z nielicznych mieli oni szansę zwiedzać świat, a czasami na taki rejs udawało się też zabrać kogoś z rodziny. Moja mama kilka razy z tatą pływała. My z bratem zostawaliśmy wtedy z dziadkami, bo przecież trzeba było chodzić do szkoły - wspomina z pewnym żalem. - Ale zawsze czekaliśmy niecierpliwie na powrót taty, nie tylko dlatego, że bardzo tęskniliśmy, ale także z ciekawości, jakie piękne rzeczy przywiezie. I nie chodziło tylko o ubrania, bo w domu były pieniądze i nie pamiętam by na coś nam brakowało, ale o takie cuda, których u nas nie było. Jak byłam mała to najbardziej się cieszyłam z ogromnych muszli, koralików i innych ozdób. Potem cenniejszymi nabytkami był sprzęt grający i kasety magnetofonowe z zachodnimi wykonawcami -wspomina.

W Gdyni, gdzie wychowywała się pani Iwona, tata marynarz nie był jakąś rzadkością. - W szkole łatwo dawało się poznać, kto ma w rodzinie kogoś pływającego, bo i ubrania były inne i zabawki - wspomina.

*Polecamy: * "Uwaga samochody! Jest praca!" - żenujące oferty pracy 7. "Kierowca w Orbisie"

Wprawdzie nie na taką skalę jak marynarz, ale także kierowca pracujący na trasach międzynarodowych mógł zwiedzać świat, a przynajmniej jego kawałek. - Zazwyczaj jeździłem do krajów ościennych i tych tylko trochę dalszych, ale i to miało swoje dobre strony - opowiada Zbigniew Jatczak. Dziś jest na emeryturze, w PRL-u pracował jakie kierowca w Orbisie. Jeździł też po Polsce, ale to właśnie trasy "w głąb Europy", były bardziej atrakcyjne. - Po pierwsze można się było choć trochę wyrwać z kraju. Wprawdzie do państw, gdzie obowiązywał podobny ustrój, ale i to było wtedy coś. Już sam fakt, że mogłem powiedzieć, że w przyszłym tygodniu do Bułgarii czy na Węgry jadę, robiło duże wrażenie. Z takich wojaży zawsze też udawało się coś przywieźć, a i zarobki były bardzo dobre - wspomina.

8. Taksówkarz

Jeżdżenie "na taksówce" było w PRL-u zawodem niezwykle popłatnym. Jeszcze trzydzieści lat temu żaden taksówkarz na klienta nie czekał. Przeciwnie, na postojach ustawiały się kolejki chętnych, a kierowca mógł swobodnie wybierać kogo i gdzie będzie wiózł. - Najlepiej zarabiało się zabierając klientów z lotniska czy portu - wspomina pan Rafał. - Wtedy zawsze wpadały do kieszeni jakieś "zielone". Zarabiało się też na kartkach na paliwo. Taksówkarz dostawał talony na 250 litrów benzyny miesięcznie - jeśli dobrze pamiętam, a normalni kierowcy w zależności od samochodu na około 30 - 40. Wielu kolegów, ja też, jeździło samochodami na ropę, a na nią limitów nie było, a kartki na benzynę sprzedawaliśmy - wspomina taksówkarz.

AD,MA,WP.PL

zawodyprlmedia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (109)