Skoczek narciarski tani jak barszcz
Polskiego podatnika dużo mniej kosztuje kilkuosobowa ekipa naszych skoczków narciarskich niż jedna Justyna Kowalczyk. Wszystko dzięki temu, że dziś dobrze skacze nie tylko jeden zawodnik.
07.02.2014 | aktual.: 07.02.2014 22:55
Około 1,3 mln zł wynosi dotacja z ministerstwa sportu na naszą kadrę skoczków narciarskich. Pieniądze idą na treningi dla całej naszej ekipy: skoczków kadry A, młodzieżowców oraz ich trenerów. Dla porównania jedna Justyna Kowalczyk dostaje od resortu sportu aż rocznie ok. 1,6 mln zł. Skąd te dysproporcje?
Wbrew pozorom skoki narciarskie są tanim sportem. Dlaczego? Bo gdy osiągnie się już wysoki sportowy poziom, to większość kosztów startów pokrywają organizatorzy zawodów.
- W tej chwili w Pucharze Świata przysługuje nam zwrot kosztów za sześciu zawodników oraz cztery osoby techniczne. Oznacza to, że organizator zawodów gwarantuje nam wyżywienie i zakwaterowanie - tłumaczy odpowiadająca za logistykę w Polskim Związku Narciarskim Wanda Wojtas.
W naszym sztabie szkoleniowym jest oprócz trenera Kruczka dwóch jego asystentów, fizjoterapeuta oraz serwisant. Od czasu do czasu jeździ z nimi dodatkowo jeden z trenerów kadry młodzieżowej. Dodatkową opiekę zapewnia też biomechanik, ale on na PŚ się nie wybiera. Nie jest też w PZN zatrudniony na etacie.
Zazwyczaj na zawody skoczkowie jeżdżą samochodami. PZN specjalnie dla nich ma trzy duże auta dostawcze. Gdy Puchar Świata rozgrywany jest na przykład w Norwegii zawodnicy lecą samolotem, ale trenerzy wsiadają w samochód i promem przeprawiają się do Skandynawii.
Większość startów odbywa się jednak w naszym regionie: Austria, Niemcy, Szwajcaria czy Czechy. Daleko więc nie mamy. Dla PZN-u, którego roczny budżet to niecałe 20 mln zł te kilkaset złotych na benzynę to więc grosze.
Na dodatek FIS nakazuje organizatorom PŚ zwrot części kosztów. W zależności od kraju, w którym rozgrywane są zawody jest to od 250 do 700 franków szwajcarskich za jedną osobę ze sztabu. Dla przykładu wyjazd do szwajcarskiego Engelbergu wiąże się z ryczałtem za koszty podróży wynoszącym dla naszej kadry (sześciu skoczków plus cztery osoby sztabu szkoleniowego) 2,5 tys. franków szwajcarskich, czyli ok. 8,5 tys. zł.
W jednym z wywiadów szef PZN Apoloniusz Tajner przyznawał, że świetna postawa naszych skoczków sprawia, iż zdarzają się wyjazdy, do których związek nie dokłada, ale nawet zarabia. Oczywiście trzeba pamiętać, że gdy trzeba lecieć na zawody np. do Japonii, to koszty są już spore.
Stoch i spółka są też tani w utrzymaniu poza sezonem. Większość treningów odbywa się w naszym kraju lub tuż za naszą południową granicą. To podstawowa różnica między nimi a Justyną Kowalczyk, która dobrych warunków biegowych i odpowiedniego klimatu do trenowania szuka nie tylko w Estonii, ale i w Nowej Zelandii.
Czytaj także: Medal olimpijski Kowalczyk wart nawet 3 mln zł »
Jak mówi Wanda Wojtas spore koszty związane są ze sprzętem. Kombinezony, kaski no i oczywiście same narty zapewnia związek. Większość sprzętu PZN pozyskuje w ramach umów sponsorskich. Stroje dostarcza na przykład polska firma specjalizująca się w odzieży sportowej 4F, a gogle i kaski Uvex. Szacuje się, że wartość wszystkich umów barterowych to ok. 3 mln zł, ale to kwota obejmująca także dostawy sprzętu dla pozostałych dyscyplin sportowych skupionych pod skrzydłami PZN.
Zadowoleni muszą być też sami skoczkowie. Za sam przyjazd na zawody PŚ, nawet jeśli się nie zakwalifikują do głównego konkursu, dostają kieszonkowe. W zależności czy rozgrywany jest jeden, dwa czy trzy konkursy mają zagwarantowane od 45 do 105 franków. Stawka jest mnożona razy dwa, gdy skacze się w konkursie lotów.
Dużo wyższe są nagrody. Zgodnie z regulaminem FIS, organizator konkursu musi zapewnić wygrane dla skoczków zajmujących czołowe 30 pozycji. Zwycięzca zgarnia 10 tys. franków (ok. 34 tys. zł), zawodnik z ostatniego punktowanego miejsca już tylko 100 franków.
- Wszystkie pieniądze bierze zawodnik. PZN nie zabiera z tego ani złotówki - podkreśla Wanda Wojtas.
Oprócz tego zawodnicy mają też stypendia od ministerstwa sportu. Do niedawna, by otrzymywać pieniądze wystarczała dobra postawa w zawodach Pucharu Świata. Resort zmienił jednak politykę i teraz stypendia wypłaca tylko za sukcesy w igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach Europy czy świata. I to zarówno w seniorów jaki i młodzieżowców.
Dlatego Jakub Wolny, który został ostatnio mistrzem świata juniorów, od lutego będzie otrzymywał pensję w wysokości 2070 zł. Z kolei zwycięstwo w Soczi da na co najmniej rok stypendium w wysokości 7590 zł. Minister sportu może jednocześnie zadecydować o wydłużeniu wypłacania tej kwoty aż do 24 miesięcy. Na stypendium mogą liczyć zawodnicy, zajmujący w zawodach rangi mistrzowskiej pierwsze osiem pozycji.
Oczywiście nasi skoczkowie dostaną też pieniądze-premię za sukces w Soczi. Polski Komitet Olimpijski wypłaci medalistom odpowiednio od zajętego miejsca na podium 120 tys. zł, 80 tys. zł i 50 tys. zł. To kwoty niemal dwa razy mniejsze niż przed czterema laty na igrzyskach w Vancouver, które to przyniosły dla Polski najwięcej medali w historii zimowych zmagań. Wówczas PKOL musiał wypłacić grubo ponad milion złotych. Dodatkowo nagrody przyznać może też minister sportu. Będzie to maksymalnie 32 tys. zł.
Oczywiście to nie wszystkie pieniądze, na które liczą nasi sportowcy. Pokazanie się na igrzyskach może przyciągnąć przecież sponsorów. Już dziś szacuje się, że Justyna Kowalczyk zgarnia nawet milion złotych rocznie od banku Raiffeisen Polbank. Naszego najlepszego skoczka Kamila Stocha sponsoruje z kolei 4F, ale podobno nie są to duże pieniądze. Tym bardziej, że to sponsor nieco z przypadku. Menadżerem Stocha jest firma OTCF, do której należy po prostu ta marka odzieży.
Więcej od sponsorów zgarnia Piotr Żyła. Zdecydowanie najbardziej medialny członek naszej ekipy na Soczi najpierw reklamował paluszki, później wystąpił w spotach sieci Orange, a ostatnio jest twarzą firmy Samsung.