Tak polskie państwo niszczy... Polaków!
W małym czy dużym mieście. Właściciel dużego biura podróży czy małego kantoru. Każdy może być następną ofiarą lokalnego układu. Historie niczym w filmie "Układ zamknięty" to niestety codzienność polskich przedsiębiorców.
21.04.2013 | aktual.: 21.04.2013 14:37
Urzędnikom skarbówki, prokuratorom, inspektorom handlowym często potrzeba niewiele, by podjąć decyzje mogące zniszczyć firmę, pozbawić ludzi miejsc pracy, a przedsiębiorców – majątku.
Potem okazuje się, że nie było dowodów, przesłanki były zbyt wątłe, opinie zbyt pobieżnie sporządzone albo dane wzięte z sufitu. A odpowiedzialność za błędne decyzje? Nie ma żadnej – ani karnej, ani dyscyplinarnej. Czasem tylko niektórzy zdobędą się na przepraszam. To jednak nie cofnie ludziom straconych lat, często spędzonych w areszcie, zdrowia, a przede wszystkim biznesu, z którego nic nie zostało. Opisywane przez nas historie wydarzyły się niestety naprawdę. Każda z nich jest ludzkim dramatem. Niektóre przez kilkanaście lat nie zostały rozwiązane.
Nina Cholewicka: Zabrali mi wszystko, żyję tylko z alimentów!
Przez 10 lat była w Chmielniku jednym z największych pracodawców. Jej szwalnia doskonale prosperowała. Zatrudniała 50 osób. O kolekcjach jej ubrań pisały największe magazyny modowe. Do czasu.
W ciągu kilku dni weszło do niej kilka kontroli – skarbówka, inspekcja pracy, inspekcja handlowa... Na podstawie danych z wysypiska śmieci orzeczono, że powinna płacić wyższe podatki. Zaczęła walczyć. Biegły rozprawił się z zarzutami prokuratury. Sąd jednak nie dał mu wiary. Zaczęło brakować pieniędzy na kolejne zamówienia i płace dla ludzi. Cholewicka wzięła więc kredyt pod zastaw domu. Nie spodziewała się, że sprawy potoczą się tak szybko, że nie będzie go w stanie spłacić. Wygrała w sądzie dopiero po latach. Kolejny biegły uznał, że urzędnicy się pomylili. Cudem uniknęła eksmisji.
Cholewicka nie ma wątpliwości: zniszczył ją układ. – Raz usłyszałam, że jak skorzystam z usług pewnej kancelarii prawniczej z Kielc, to moje kłopoty się skończą – opowiada. Mówi też, że innym razem przyszedł do niej mężczyzna, który przedstawił się jako sympatyk SLD. – Zaproponował, abym dała pieniądze na kampanię wyborczą. Też się nie zgodziłam. Zaraz potem weszła do mnie ta kontrola – mówi.
Dziś żyje z alimentów po byłym mężu. Walczy o odszkodowanie od państwa.
Marek Kubala stracił salon samochodowy. Oskarżono go na podstawie jednej notatki. Choć w areszcie spędził "tylko" trzy tygodnie, w tym czasie stracił wszystko. Bank na poczet zabezpieczenia udzielonych kredytów zajął jego majątek, kontrahent z Hiszpanii – samochody z jego salonu.
Zaczął od importu aut zza oceanu. Potem został dilerem Seata. Zbudował salon w Wałbrzychu. Szło mu świetnie. Do 13 grudnia 2000 roku. O szóstej rano 80 funkcjonariuszy CBŚ otoczyło jego dom. Wpadli do środka z bronią, zakuli go w kajdanki i zawieźli do oddziału straży granicznej w Kłodzku.
Zarzut – zaniżanie cła przy sprowadzaniu aut zza oceanu. Dopiero w 2002 r rozpoczyna się proces, bo sąd pięć razy zwraca prokuraturze akt oskarżenia do poprawki. Dowodem była notatka funkcjonariusza straży granicznej, który wyliczył sobie na oko, że Kubala powinien płacić o kilka tysięcy złotych więcej cła za jeden samochód. W 2011 roku proces skończył się uniewinnieniem.
Kubala: – nie wróciłem do biznesu. Jestem właścicielem nieruchomości, w której był mój salon. Z jej wynajmu mam około 6000 zł miesięcznie, ale dostaję do ręki 900 zł, gdyż reszta idzie na egzekucję komorniczą. Długi urosły w 10 lat z 2 mln zł do 10 mln zł. – opowiada Kubala.
W ciągu pół roku, skarbówka 9 razy kontrolowała firmę Stanisława Kujawy.
Przedłużające się kontrole lubelskiej skarbówki od miesięcy niszczą Centrum Handlowe Nexa. Spółka ma problemy ze spłatą zobowiązań. Ze 173 osób zwolniła ponad 150. Kłopoty zaczęły się w ubiegłym roku, kiedy fiskus zamroził należny firmie zwrot podatku VAT – bagatela 30 mln zł. Pretekstem są prowadzone kontrole. W ciągu pół roku było ich już dziewięć. Do dziś zakończyły się tylko dwie, które wykazały mało znaczące nieprawidłowości na niewielkie kwoty. – Bezkarność urzędnicza jest zastraszająca. Kiedy parę lat temu był casus pana Kluski, sądziłem, że to jest jednorazowy wybryk – mówi Stanisław Kujawa. Sprawę zgłosił już do CBA. Chce ukarać winnych.
Iwona Świetlik za 9 tysięcy długu, przesiedziała w więzieniu dwanaście miesięcy. Iwona Świetlik trafi do więzienia za 9500 zł zaległości wobec ZUS. Tyle jej zostało z długu, na poczet którego urzędnicy za bezcen wyprzedali jej firmę.
Jeszcze niedawno właścicielka firmy odzieżowej Ivett była jednym z głównych pracodawców w Rawie Mazowieckiej. – Straciłam firmę, dom, zajęto mi konta, jestem bezdomna, nie miałam już z czego tych dziewięciu tysięcy spłacić – mówi. Firma zatrudniała ponad 60 osób. Gdy w 2009 r. miała kłopoty, narobiła długów w ZUS. Urząd złożył wniosek o upadłość likwidacyjną firmy wartej prawie 10 mln zł, choć miał zabezpieczoną hipotekę na 2,5 mln zł! Syndyk rozprzedał majątek za bezcen. – Zarzutów żadnych nie mam – ucina dzisiaj. Piotr Zaleski stracił 800 tysięcy. Ukradł mu je pracownik sądu.
W 1995 roku właściciel kantoru w Gdańsku został aresztowany przez grupę antyterrorystów pod zarzutem prania brudnych pieniędzy i oszustw podatkowych. W areszcie w Braniewie spędził dokładnie 157 dni, a blisko 2 mln zł znalezione na jego kontach trafiły do sądowego depozytu.
Pozbawiona środków firma upadła. Proces Zaleskiego zaczął się dopiero 6 lat później. Skończył się uniewinnieniem. Gdy w 2001 roku biznesmen wystąpił o zwrot depozytu okazało się, że... 800 tys. zł skradł pracownik sądu Zdzisław M. Choć Sąd Rejonowy w Gdańsku wydał już prawomocny wyrok, zgodnie z którym przedsiębiorca powinien otrzymać dokładnie 838 542,64 złotych, pieniądze wciąż nie wpłynęły na jego konto. W sądzie okręgowym twierdzą, że nie jest to takie proste. – Sytuacja jest kuriozalna. Jestem niewinnym człowiekiem, na koncie sądu są moje pieniądze, mam orzeczenie, które nakazuje mi je zwrócić, ale odzyskać ich nie mogę – mówi Zaleski.
Czy śledczy przeprosili go za niesłuszne oskarżenie? – Nie mamy za co przepraszać – mówiła po umorzeniu sprawy Grażyna Wawryniuk z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Uważa, że wszczęcie i prowadzenie śledztwa odbywało się zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami.
Krzysztof Stańko: Mojej córce przystawili pistolet do głowy
We wrześniu 2003 roku został zatrzymany przez antyterrorystów we własnym ośrodku wypoczynkowym w Turawie. Jego 13–letniej córce przystawili do głowy karabin. Żonę wyciągnęli spod prysznica. Jego zabrali do aresztu bez słowa wyjaśnienia.
Krzysztof Stańko został oskarżony o to, że w ośrodku miał fabrykę amfetaminy. Miesięcznie miał w niej produkować nawet 600 kg narkotyku, a potem przemycać za zachodnią granicę. Jedynym dowodem w sprawie były zeznania świadka koronnego, Macieja B. „Grubego”, który czasem do ośrodka wpadał na ryby. – Miesiąc po tym jak mnie zamknęli do mojej żony ktoś zadzwonił z propozycją. Jeśli zgodzi się sprzedać nasz ośrodek, zeznania zostaną wycofane. Zgłaszałem to prokuratorowi, ale nawet nie chciał sprawdzić bilingów – opowiadał potem Stańko.
W ośrodku nie znaleziono nawet grama narkotyku. Mimo to spędził w areszcie 27 miesięcy. W maju 2012 roku sędzia Witold Franckiewicz z opolskiej apelacji uznał, że zeznania świadka koronnego, na podstawie których prokuratura postawiła zarzuty, nie były konsekwentne. Poza tym świadek kupczył swoimi zeznaniami. Były one jedynymi dowodami w sprawie. Badania biegłych nie potwierdziły zarzutów prokuratury.
Jacek Karaban siedział w areszcie 9 miesięcy. Za niewinność!
To historia niemal identyczna jak z Układu Zamkniętego. Dwóch młodych, prężnych biznesmenów z Poznania Jacek Karaban i Robert Nowak dostają poważne zarzuty gospodarcze. W areszcie przesiedzieli 9 miesięcy.
W tym czasie ich firma komputerowa Bestcom pada. Śledztwo wlecze się 7 lat. Brak podstaw nawet do sporządzenia aktu oskarżenia. W 2012 roku prokuratura poddaje się i sprawę umarza. – Gdyby bezpodstawnie nie zarzucono nam przestępstw, w dodatku tak poważnych, i nas nie aresztowano, firma by nie upadła. Jestem pewny, że dziś nasze przedsiębiorstwo byłoby kilkakrotnie większe i osiągałoby obroty rzędu miliarda złotych rocznie — mówi Karaban, który żąda teraz odszkodowania.