Windykatorzy
Zasady są proste: nie płacisz, to pomażemy ci sprejem rodzinny grób, wyślemy drabów do domu, ewentualnie będziemy do ciebie dzwonić 153 razy w miesiącu. To jednak już szczyt elegancji.
ALICJA
Czajnik właśnie zagwizdał, więc Alicja wlewa wrzątek do szklanek z herbatą i powoli wraca do pokoju. Daleko nie ma, bo mieszkanie jest malutkie, ale nogi coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa. Kilka kroków po wysłużonym parkiecie i drobne ciało w końcu opada na krzesło. Przy stole są teraz dwie kobiety.
– Uwierzy pan, że to ja? – chuda, zniszczona dłoń pani Alicji wskazuje na portret młodej, pięknej dziewczyny. – Choć byłam urzędniczką, życiem mogłabym obdzielić trzy kobiety! Potrafiłam cieszyć się każdym dniem. Gdy pół wieku temu wchodziłam do Bristolu albo Europejskiego, czułam na sobie wiele par oczu. Blond loki, we włosy wpięte brylantowe gwiazdy, na przedramieniu złota żmijka… Tańczyło się twista i piło koniaczek! Jakoś tak się składało, że moi kawalerowie byli przy forsie. Gdyby pan mnie zobaczył na parkiecie w przepięknej sukni… Albo na patio oplątanym różami. Obracałam się w doborowym towarzystwie… Jerzy Kawalerowicz, Lucyna Winnicka…
– Tego mi żaden windykator nie zabierze – mówi gorzko Alicja.
Przez lata trochę się u niej pozmieniało.
Blond loki zastąpiła siwizna, twarz pokryły zmarszczki i z dawnej Ali zostały już chyba tylko niebieskie oczy. Zamiast Bristolu jest skromna kawalerka, a muzykę i gwar zastąpiła cisza. Ale nie samotność.
Alicja się ożywia, przedstawiając swoich towarzyszy.
Najstarsza jest Perełka – trzynaście lat, czarna jak smoła, z białą plamą na brzuchu. Dziadu – chudy i trochę łysy. Na początku nie chciał jeść, więc Ala się zdenerwowała: "czego nie chcesz jeść, dziadu jeden!?". I tak już zostało. Maciek i Nunuś też zjawili się znikąd. Przyplątały się w trakcie burzy, wystraszone przez grzmoty i pioruny. Zwykłe dachowe burasy, od razu zajęły miejsce przy grzejniku. Ferajnę uzupełnia biało-bura Kika.
Ala śpi spokojnie. Tak jak wspomnień, kotów też jej przecież za długi nie zabiorą.
O założeniu rodziny nigdy nie myślała. Odprawiała z kwitkiem kolejnych kawalerów, bo najchętniej widzieliby ją w kuchni i przy dzieciach. Ona z kolei nie widziała się ani jako gospodyni domowa, ani matka. Nigdy nie żałowała, miała dobrą starość. Krzyżówka, książka, herbatka i tak mijał dzień za dniem.
Spokój skończył się w 2015 roku.
Sąsiad, też w podeszłym wieku, wymyślił, że seniorzy założą firmę edytorską. Tyle że nie miał zdolności kredytowej, więc zapukał do Alicji uzbrojony w promienny uśmiech: – Pani weźmie na siebie, a ja będę co miesiąc spłacał.
Połknęła haczyk. Zapożyczyła się w kilku bankach łącznie na 50 tysięcy złotych. Emerytura niska, ale jakoś przyznali.
Początkowo sąsiad faktycznie spłacał. Po kilku miesiącach stwierdził jednak, że nie ma pieniędzy. Alicja krzyczała: "To po coś mi kazał kredyt brać?!", ale Darek tylko wzruszał ramionami.
Niedługo później wróciła z zakupów i po raz pierwszy zobaczyła przed furtką dwóch drabów. Spytali, kiedy odda pieniądze. Chłopy jak dęby, a ona mikrus, bo na starość się skurczyła. Potem przychodzili już regularnie.
Przy pierwszych wizytach Alicja wykładała karty na stół ("nie zapłacę, bo nie mam z czego"), ale panowie nie dawali spokoju. I nie reagowali, gdy chciała dzwonić na policję. Wtedy Alicja zmieniła taktykę.
– Pani Kowalska wyszła. Ja mieszkam po sąsiedzku, karmię jej zwierzęta.
Wierzyli. Z czasem wizyty ustały, za to rozdzwonił się telefon. – Nieraz dobijają się co piętnaście minut! Już ich wyczuwam i wiem, kiedy nie odbierać albo szybko odłożyć słuchawkę. A w listach straszą, że przyjdzie policja, że doprowadzą mnie do sądu, że pójdę do więzienia…
– Z nerwów robiło mi się słabo, miałam mroczki przed oczami. Dosłownie chodziłam po ścianach. Raz nie zdążyłam się przytrzymać, upadłam na podłogę. Nie wiem, jak długo leżałam nieprzytomna. Innym razem zemdlałam na schodach przed domem, a wtedy nie było jeszcze poręczy. Nikt mnie nie zobaczył, bo przez parkany nie widać. Kiedy się ocknęłam, nie mogłam wstać ze względu na uszkodzone biodro. Było niebezpieczeństwo, że nie stanę już na nogi, ale jakoś się udało – opowiada Alicja.
I pokazuje pisma. W pierwszym z brzegu firma windykacyjna informuje, że kobieta ma zapłacić 50 tysięcy złotych, ale można negocjować przez czat.
Alicja mogłaby zaproponować pięć kotów, kilka krzyżówek i obraz Mona Lisy z bazarku za jakieś dwie dychy. Czatować więc nie będzie.
Negocjacje raczej się nie powiodą.
USTAWY NIE MA DO DZIŚ
"Skala patologii występująca w działalności firm windykacyjnych jest porażająca". To oficjalne stanowisko Ministerstwa Sprawiedliwości z 29 listopada 2019 roku. Wtedy zapowiedziano ustawę, która "ucywilizuje rynek windykacji". To była zresztą powtórzona zapowiedź, bo pierwsza pojawiła się jeszcze w 2017 roku.
Ustawy nie ma do dziś.
28 listopada 2021 roku spytaliśmy Ministerstwo Sprawiedliwości, co się z nią stało. Dlaczego jej nie ma? Na jakim etapie są prace? Czy Ministerstwo Sprawiedliwości dalej dostrzega kłopoty związane z nieuczciwą windykacją?
Nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi.
Tak jak Alicja nie otrzymała od nikogo żadnej pomocy. Nie tylko ona ma taki problem.
GRAŻYNA
153. Tyle połączeń w ostatnim miesiącu wykonali do niej windykatorzy.
- Mówię im, żeby w końcu poszli do sądu. Ale nie chcą. Wolą wydzwaniać – opowiada Grażyna.
55-letnia kobieta, prawdziwa torpeda. A przynajmniej takie wrażenie robi na pierwszy rzut oka. Mówi szybko, myśli jeszcze szybciej. Części zdań nie kończy, bo zaczyna już kolejne. Pracuje jako przedstawiciel handlowy. Sprzedaje nabiał do sklepów. Ogólnie robota jak robota. Jest za co żyć, dorosłemu synowi dorzucić, by nie głodował w akademiku. Córce dać parę złotych, by sobie coś ładnego kupiła.
Sporo czasu trzeba w ciągu dnia spędzić przy telefonie. Bo w jednym spożywczaku chcą jeszcze trochę towaru, w drugim mówią, że chętnie by zmniejszyli kolejną dostawę. Codzienność.
- I telefony z windykacji. Też codzienność - mówi, w zasadzie beznamiętnie, Grażyna.
W październiku 153 połączenia. Co do sztuki. Z ponad 20 różnych numerów. Znacznej części Grażyna nie odbiera, bo wie, kto dzwoni. Niektóre odbiera, bo myśli, że klient. Tak się złożyło, że pracuje na prywatnym numerze komórki od dawna. I nie bardzo jest jak zmienić, bo mogłaby utracić część kontaktów. A kontakt to pieniądz.
Windykatorzy za to ciągle zmieniają numery - właśnie po to, by ktoś nie zablokował jednego czy dwóch.
Telefony z firmy windykacyjnej są pewniejsze niż budzik. Pierwszy - od poniedziałku do piątku, kilka minut po szóstej rano. W weekendy można pospać dłużej, bo dzwonienie zaczyna się o ósmej. I tak do wieczora. Czasem trzy połączenia w ciągu dnia. Czasem dziesięć.
I za każdym razem to samo: "proszę podać swój numer PESEL w celu zweryfikowania tożsamości".
- Nie będę nikomu nic podawała. Tym bardziej że nikomu nie jestem nic dłużna - nie kryje irytacji kobieta.
Telefony zaczęły się trzy lata temu. Dług to rzekoma zaległość u operatora komórkowego z 2008 roku. Niecałe 200 zł. Sprawa w najlepsze przedawniona.
- Nie zapłacę, choć mnie stać. Mam dowód na to, że nie jestem winna. Przenosiłam wtedy swój numer. Przecież nikt by mi nie pozwolił zabrać numeru, gdybym zalegała z pieniędzmi - wskazuje Grażyna.
Po kilku miesiącach wydzwaniania, gdy irytacja narosła, napisała do firmy windykacyjnej, że nie zapłaci. I że prosi, by ją pozwać do sądu. Ale nikt nie pozwał. Dzwonią dalej.
- Duża spółka, akcyjna. Na stronie internetowej, żeby było śmiesznie, mają cały rozdział o etycznej windykacji. Psia ich mać – irytuje się kobieta.
Firma rzeczywiście chwali się etyką w windykacji. Należy do Związku Przedsiębiorstw Finansowych w Polsce, który również podkreśla, że w windykacji istotne jest poszanowanie praw dłużnika.
Spytaliśmy więc związek, czy dzwonienie do kogoś 153 razy w ciągu miesiąca, codziennie, od szóstej rano, jest zgodne z obowiązującymi w organizacji zasadami, czy nie.
W odpowiedzi otrzymaliśmy cały wyciąg z tzw. zasad dobrych praktyk. I wskazanie, że "ocena samej liczby 153 podejmowanych prób kontaktu telefonicznego w ciągu miesiąca (czyli średnio ok. 5 dziennie) zależy od szczegółów postępowania windykacyjnego, których niestety w przedstawionym przykładzie zabrakło, np. powodów takiej liczby połączeń, powodów, dla których osoba zadłużona nie odbierała telefonu, a jeśli odbierała - ich treści oraz ewentualnych ustaleń między klientem a firmą".
Mówiąc prościej: dzwonienie do kogoś, kto sobie nie życzy kontaktu, 153 razy w ciągu miesiąca być może jest etyczne, a być może nie jest. Nie wiadomo.
PRAWNICY: TYPOWE NĘKANIE
Mniej wątpliwości mają prawnicy.
- To typowe nękanie. Taka praktyka nie służy przecież wyegzekwowaniu należności w przyzwoity sposób, lecz zmierza do zohydzenia komuś życia na tyle, by odechciało mu się stawiać i by zapłacił - uważa prof. Mariusz Bidziński, radca prawny i wspólnik w kancelarii Chmaj i Wspólnicy.
- Wykonywanie więcej niż jednego telefonu tygodniowo to nękanie. Zmiana numerów, by odbierający połączenie nie wiedział, że dzwoni firma windykacyjna - również. Firmy mają możliwość ochrony swych interesów, mogą przecież pozwać osobę, którą uznają za dłużnika - potwierdza Maciej Gawroński, radca prawny, wspólnik w kancelarii Gawroński & Partners.
Jego zdaniem takie działanie to modelowy wręcz przykład uporczywego nękania określonego w art. 190a par. 1 kodeksu karnego. Grozi za to do trzech lat pozbawienia wolności. Tyle że ciężko powiedzieć, kogo należałoby ścigać. Pewnie prezesa firmy. Ale każdy doskonale wie, że skończyłoby się na niczym.
- O tym, jak działają niektóre firmy windykacyjne, przekonałem się na własnej skórze. Postanowiłem pomóc swojemu znajomemu i wskazałem firmie, że jestem jego pełnomocnikiem. Praktyki wołały o pomstę do nieba, telefonom nie było końca. Pomogło, dopiero gdy napisałem do prezesa tej firmy z informacją, że stanie się bohaterem książki o RODO. Wielu obywateli jednak nie ma takich argumentów w ręku - spostrzega mec. Gawroński.
Grażyna nie ma. Dziś w firmie windykacyjnej chyba się obijają - tylko trzy połączenia.
OLGA
Był zimny październikowy dzień. Olga wyszła na balkon i spojrzała w dół, kalkulując, czy na pewno się zabije. Nie wie, co jest po śmierci. Ale na pewno nie ma tam windykatorów.
Olga znalazła sposób, żeby się od nich uwolnić. Tak jej się przynajmniej wydawało. Przecież gdyby zniknęła, nikt by nawet nie zauważył, więc po co się męczyć?
Zjadła obiad, a potem wyszła na balkon, żeby się zabić. Najpierw nie czuła nic, ale gdy popatrzyła w dół na morze betonu, nogi się pod nią ugięły. Przestała działać jak automat, zaczęła kalkulować.
A co, jeśli się nie uda? Kto jej pomoże? Za co kupi wózek inwalidzki? Nie wyjdzie nawet do sklepu po bułki, bo w bloku nie ma windy. A jeśli do końca życia będzie rośliną? Zrobiła krok w tył i chwilę później wróciła do mieszkania.
Próbę numer dwa podjęła niedługo później. Scenariusz ten sam, tym razem uratowały ją wnuki. Wyobraziła sobie, jak synowa przekazuje chłopcom, że babcia popełniła samobójstwo. Odwrót.
Jacek ma piętnaście lat i pisze wiersze. Michał – jedenaście, uwielbia piłkę nożną. Nie wiedzą, w jakim stanie jest babcia, bo pewnie by się załamali. Są bardzo wrażliwi. Kiedy dzwonią, Olga mówi im, że wszystko dobrze… Przez pandemię ostatni raz widzieli się w wakacje. Babcia cholernie za nimi tęskni.
I – uświadomiła sobie to tam, na balkonie – chce żyć. Po prostu.
Gdy Olga patrzy w lustro, widzi orli nos, siwe włosy, lekko zapadłe policzki i puste oczy. Czuje wstyd.
Nie wie już, ile wynoszą jej długi, dawno się pogubiła. Według Narodowego Centrum Długów – niecałe sześć tysięcy złotych. Kilka lat temu zmarł jej syn, została sama. A że emerytura nie wystarczała, zaczęła brać chwilówki. Cieszyła się, że jest co włożyć do lodówki i nie dostrzegała, że zarzuca sobie na szyję pętlę, która będzie się zaciskać.
– Byłam przekonana, że wszystko spłaciłam, przez jakiś czas był spokój. Ale ostatnio znowu dzwonią. Najgorszy jest ironiczny ton, człowiek się czuje jak zero. "Zapomniało się pani zapłacić?", "pani jest niepoważna", "powinna się pani wstydzić tego długu". No i straszą. Raz pan powiedział, że jeśli do kilku godzin nie oddam pieniędzy, to "będą konsekwencje, których nie da się cofnąć" – opowiada Olga.
– Zapowiedzieli też, że przyjdą jacyś panowie. Zastanawiałam się, czy chcą pogadać, czy mnie pobić i wynieść coś z domu. Jeden faktycznie przyszedł. Stanął pod drzwiami. "Muszę z panią porozmawiać, proszę mi poświęcić chwilę". Był uprzejmy, a do tego jakoś mętnie tłumaczył, kim właściwie jest, więc straciłam czujność. Wpuściłam go. Nagabywał, że jak spłacę chociaż trochę, to dadzą mi spokój, ale tłumaczyłam, że nie mam z czego. Poszedł sobie.
Olga przestała wychodzić z domu. Wymyka się tylko do sklepu naprzeciwko, żeby mieć co jeść. Pierwszy atak przyszedł nagle. Najpierw poczuła go w brzuchu, potem podszedł do gardła, oddech przyspieszył. Nie mogła się ruszyć, bała się własnego cienia. W szpitalu postawili diagnozę: panika lękowa. Chcieli ją wziąć na oddział psychiatryczny, ale się nie zgodziła.
– Poddałam się, spuściłam głowę. Stałam się innym człowiekiem. Rozumiem, że długi trzeba spłacać. Nie mam pretensji, że ktoś się kontaktuje, tylko że traktują człowieka bez szacunku. W nękaniu doszli do perfekcji. Wiedzą, że najlepiej uderzyć z zaskoczenia. To kopanie kobiety, która i tak nie ma już siły się podnieść. Czuję się całkowicie poniżona – opowiada załamana Olga.
I dodaje, że najbardziej dobija samotność. Nawet nie ma się komu wygadać.
Trzy razy dziennie bierze leki na uspokojenie. Bez nich nie zaśnie, bo ataki paniki przybrały na sile. Coraz częściej wydaje jej się, że najlepiej byłoby się nie obudzić. Rano otwiera oczy z myślą: byle do wieczora. Byle zamknąć oczy, choć przez chwilę nie myśleć. I nie czuć.
Kiedyś była harda, teraz nie ma siły do walki. Ma za to rację – najlepsze są noce.
Kilka tabletek nasennych.
Ciemność.
GRUPY ZGONOWE
Marzec 2015 roku. Kulminacja problemów SKOK-ów, czyli spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych. SKOK-i jeden za drugim padają. Wchodzą do nich ludzie z zewnątrz, zarządcy komisaryczni.
Nowy zarządca SKOK Kopernik Paweł Pawłowski przygotowuje sprawozdanie z działalności kasy. Wskazuje w nim, że w SKOK-ach działają grupy zgonowe, czyli zespoły windykatorów wyspecjalizowanych w egzekucji od spadkobierców zmarłych dłużników.
W opracowaniu zarządcy wskazano, że "skuteczność tych grup w ściganiu dzieci i wnuków zmarłych była doskonała". Wybucha skandal. Okazuje się bowiem, że tego typu zespoły działały nie tylko w SKOK-ach, lecz także w niektórych firmach windykacyjnych. Przede wszystkim tych lokalnych.
Informowały zresztą o tym media: głównie "Gazeta Wyborcza". Tyle że dziennikarze jeszcze nie wiedzieli, że to zorganizowane działanie. "GW" opisywała sprawę 75-letniej emerytki z Trójmiasta, która pożyczyła od jednej z kas 1,2 tys. zł na lodówkę. Niedługo po zakupie zmarła. Kasa zgłosiła się do rodziny po pieniądze. Zażądała zwrotu 5 tys. zł. Pieniądze dostała.
W 2012 roku bezrobotny mężczyzna zaciągnął w SKOK-u Stefczyka pożyczkę na 10 tys. zł. Od początku wiadomo było, że jej nie spłaci. Nie miał zdolności kredytowej, był ciężko chory. Zmarł krótko po pobraniu pieniędzy. Windykatorzy przyszli do synów i domagali się zapłaty 40 tys. zł. Po tekście "GW" przedstawiciele kasy stwierdzili, że to ich sprawa, komu pożyczają pieniądze i czy zabezpieczenie pożyczki widzą w pożyczkobiorcy, czy w jego dzieciach.
Jednemu z nas udało się w 2018 roku dotrzeć do członka grupy zgonowej.
- Egzekucja z rodziny zmarłego jest skuteczniejsza niż z samego dłużnika. Jeśli ten za życia nie spłacał zobowiązań od dawna, to szanse, że w końcu to uczyni, są znikome. Nawet jeśli ma pieniądze, to często widzi, że nie musi tego robić i nic mu się nie stanie. Rodziny płacą znacznie chętniej - mówił.
Metody? Wolnoamerykanka. Do jednego wystarczy przyjść i powiedzieć, że żaden nieboszczyk nie powinien mieć długów. Drugiemu można delikatnie przypomnieć, że zasiłek pogrzebowy to masa pieniędzy. Trzeciemu można zagrozić, że jeśli nie zapłaci, to rodzinny grób zostanie wymazany sprejem. A w ostateczności - i tak bywało w praktyce grup zgonowych - można rzeczywiście naznaczyć swoją obecność na nagrobku.
Najlepiej iść po pieniądze jeszcze przed pogrzebem.
– Ludzie wtedy chcą jak najszybciej z siebie zrzucić wszelkie problemy. Często też mniej się liczą z pieniędzmi, bo dług rzędu kilkuset złotych jest niczym wobec kosztu organizacji pochówku idącego w grube tysiące – wyjaśniał były członek grupy zgonowej. Skuteczność egzekucji w grupach zgonowych sięgała nawet 65 proc. Dwie trzecie z tych dwóch trzecich to ponoć miłe rozmowy i przekonywanie ludzi, że zmarły chciał zapłacić. Przypadki gróźb to ponoć zdarzenia dające się policzyć na palcach dwóch rąk.
Pozostaje jeden kłopot: jak dowiedzieć się o śmierci dłużnika. Ale i to okazywało się banalnie proste.
- Dowiadywaliśmy się w taki sam sposób, w jaki wszelkie inne nekrobiznesy się o tym dowiadują. Niektórzy mają dojścia w szpitalach, inni współpracują z zakładami pogrzebowymi. Na Podkarpaciu nieźle współpraca układała się z lokalnymi urzędnikami wystawiającymi akty zgonu – twierdził mężczyzna.
Dziś - jeśli wierzyć firmom i doświadczonym windykatorom, którym zadaliśmy pytania - po grupach zgonowych nie ma śladu. Wszyscy od nieetycznych metod się odżegnują. Każdy nas przekonuje, że działa na podstawie wyśrubowanych standardów etycznych i nie ma nic wspólnego z patologiami. Nikt za funkcjonowanie grup zgonowych nie poniósł do dziś jakiejkolwiek odpowiedzialności.
ALICJA JESZCZE ZOSTANIE
To już sześć lat.
Alicja nauczyła się żyć z windykatorami. Listów nie otwiera, a gdy nazbiera się góra kopert, zanosi sąsiadowi. Poinstruowała znajomych, by odczekali kilka sygnałów i wybierali jej numer wieczorem. Wtedy jest największa szansa, że podniesie słuchawkę. Ale połączeń od znajomych coraz mniej, bo lata lecą, a kostucha nie śpi.
- Drab z firmy windykacyjnej dostaje adres i nie obchodzi go, czy mieszka tam bogata rodzina, czy samotna starsza osoba. Wisi im to, proszę pana, jak kilo kitu na agrafce! Słyszałam, że windykatorzy biorą seniorów na celownik. Tyle że ja sobie nie dam w kaszę dmuchać! – zapala się Alicja.
- Już się nie boję, bo co mi mogą zabrać? Teraz grudzień, ale latem pootwieram drzwi i okna na przestrzał. Nie będę się ukrywać. Skończy się to tak, proszę pana, że albo dług się przedawni, albo umrę i będzie cisza nad trumną.
Mam marskość płuca, już bliżej niż dalej.
Zawroty głowy nie przeszły, więc staram się chodzić blisko ściany, żeby w razie czego się przytrzymać. Prania nad wanną już nie powieszę. Nie dostanę, a boję się, że jak wejdę na stołeczek, zrobi mi się słabo i spadnę. Wtedy już bym się nie podniosła – opowiada kobieta.
Właściwie - myśli sobie czasem Alicja - można by się już było zbierać. Wymarzyła sobie, żeby umrzeć we śnie. Tylko co będzie z Maćkiem, Dziadem, Kiką, Nunusiem i Perełką?
W swoim słynnym wierszu Szymborska miała rację. Umrzeć w pustym mieszkaniu – tego się kotu nie robi.
Więc Ala jeszcze trochę zostanie.
***
W Polsce działa ponad 100 firm windykacyjnych, w tym 70 spółek kapitałowych. Ile jest szemranych biznesów z windykacyjnego podziemia? Tego nie wie nikt.
Legalnie działające podmioty - jak wynika z danych Związku Przedsiębiorstw Finansowych w Polsce - mają do wyegzekwowania blisko 130 miliardów złotych. Długi ma ponad 2,7 miliona Polaków.