Jest tu kilka sklepów, szkoła, parę niewysokich bloków. Z okolic zaniedbanego dworca odjeżdża autobus do Poznania. Po gęstym lasku szwendają się nastolatki. Jest normalnie. Tylko wszystko zapada się pod ziemię.
W Wapnie, wsi na granicy Wielkopolski i Kujaw, ludzie pamiętają, jak 44 lata temu pojawiła się dziura.
W środku wsi leży odłogiem kawał zarośniętego samosiejkami, obniżonego terenu. Cały czas się zapada - od 3 do 8 milimetrów na rok. W lutym pojawiła się dziura w dziurze. Nie można podejść blisko, dostępu bronią ostrzegawcze tablice: “Teren szkód górniczych. Wstęp wzbroniony”.
Nowe zapadlisko ma średnicę trzydziestu i głębokość kilkunastu metrów. Na szczęście - tym razem - ominęło domy. Zagrożone jest przedszkole, leżące niedaleko leja. Gmina wybudowała już nowe.
Kiedy zbliżamy się do znaku, grupka dzieciaków na rowerach krzyczy: “tam nie wolno wchodzić!”.
Tam, czyli w miejsce, gdzie kiedyś stało osiedle. Przed domami żony górników plotkowały o tym, co się dzieje w tutejszej kopalni soli. W latach 70. powodów do plotek było coraz więcej.
Pobudka z zapachem siarkowodoru
Jest 5 sierpnia 1977 roku, tuż po północy. Wapno śpi. W pracy na nocnej zmianie jest sześciu górników, którzy sprawdzają szyby kopalni. Wiedzą już, że zakładu nie uda się uratować. Słyszą trzeszczenie pękających stropów komór solnych, widzą dziwną łunę, czują zapach siarkowodoru. Do kopalni wdarła się ogromna ilość słodkiej wody, największego wroga wydobycia soli.
Górnicy w pośpiechu wyjeżdżają na górę.
Kilka godzin później, nad ranem, niektórych mieszkańców budzi niepokojący hałas. Wychodzą przed domy. Pierwszą oznaką zbliżającej się katastrofy jest przechylający się słup energetyczny. Potem widzą szczelinę w ziemi, która zaczyna się powiększać.
Za chwilę zapadają się garaże. Ściany pękają, jakby były zrobione z dykty, budynki łamią się na pół. Zapada decyzja: ewakuujemy. Mieszkańcy domów położonych najbliżej kopalni mają zabrać tylko najważniejsze rzeczy. Pakują się w pośpiechu, opuszczają swoje domostwa jeszcze przed południem.
Jedenaście dni później ściany opuszczonych domów pękają, szyby wypadają z okien. Pozostali mieszkańcy zbierają swoje meble i dobytek życia, nie wiedząc, czy jeszcze wrócą do Wapna. Jedną starszą panią - tak potem będą wspominać ewakuację górnicy - trzeba było przez okno z łóżkiem wyciągać. Tak się zaparła, że nie opuści swojego mieszkania. Tu przecież jest jej wszystko.
W sumie z Wapna - na stałe, albo tylko na chwilę - wyjeżdża 1400 osób. Najpierw wyprowadzają się do burs, internatów i hoteli. Później dostają mieszkania w Pile czy Wągrowcu. Tylko niektórzy wracają do rodzinnej wsi.
Wtedy jeszcze, mimo wszystko, chyba nikt nie myśli o tym, że przeżył jedną z największych katastrof górniczych we współczesnej historii Polski.
Potentat na glinianych nogach
Historia wydobycia w Wapnie sięga pierwszej połowy XIX wieku, kiedy pozyskiwano tam gips. Znajdował się płytko pod powierzchnią, łatwo było do niego dotrzeć metodą odkrywkową. Kilkadziesiąt lat później odkryto, że pod gipsową czapą znajduje się o wiele bardziej wartościowa sól.
W 1911 roku zaczyna się drążenie pierwszego szybu. Po I wojnie światowej kopalnia rośnie w siłę, na osiem lat przed drugą wojną roczne wydobycie wynosi 100 tysięcy ton. W latach 50. zakład staje się państwowy i dostaje patrona: Tadeusza Kościuszkę.
Wapno pięknieje, pojawiły się osiedla dla górniczych rodzin, ośrodki kultury i sportu. Mała wielkopolska wieś staje się największym producentem soli kamiennej w Polsce.
Już wtedy było wiadomo, że kopalnia nie jest bezpieczna. Tak twierdził pracujący w Wapnie sztygar Antoni Wierzbicki, którego wyznania spisał Marcin Lisiecki, lokalny historyk i syn górnika.
“Starzy górnicy, którzy pracowali w kopalni przed wojną i w czasie okupacji, często powtarzali: Po co oni tam idą? Niemcy dalej nie poszli, bo bali się zalania”
- czytamy w jednym z działów internetowego archiwum prowadzonego przez pana Marcina, nadal mieszkającego w nieodległej od Wapna Kcyni.
Wzmianki o wyciekach w znanej dziś kopalnianej dokumentacji pojawiają się w 1967 roku. Pięć lat później okazuje się, że potrzebna będzie akcja ratownicza. Początkowo chodzi o ratowanie samej kopalni, umacnianie jej konstrukcji i tamowanie wody.
- Mniej więcej od 1973, 1974 roku było wiadomo, że woda przedostaje się do wyrobisk z powierzchni. W kopalni zaczęli pojawiać się naukowcy. Analizowali wycieki. Okazało się w końcu, że tworzy je słodka woda - opowiada Lisiecki.
O przyczyny katastrofy w Wapnie pytamy dr Sławomira Mazurka z Państwowego Instytutu Geologicznego - Państwowego Instytutu Badawczego (PIG-PIB).
- W Wapnie wydobycie soli było prowadzone starą metodą górniczą, czyli tworząc tradycyjną kopalnię podziemną. Należy zostawić półkę stropową i dopiero 150 metrów niżej można prowadzić eksploatację. I to zostało w Wapnie wykonane. Niżej wycięto komorę solną na pierwszym poziomie, potem pozostawiono filar i wykonano drugą komorę. Następnie pozostawiono półkę solną grubości kilkunastu metrów i to samo realizowano na drugim i kolejnych, leżących niżej poziomach. Eksploatowano coraz głębiej, tworząc swego rodzaju kratownicę z półek i filarów - tak, żeby jedna komora była bezpośrednio pod drugą, żeby górotwór pozostał stabilny - tłumaczy geolog.
Do lat 70. górnicy wkopali się na prawie 700 metrów pod ziemię. Koszty tak głębokiego wydobycia były już bardzo wysokie. - Wtedy zaczęto się zastanawiać, co zrobić, żeby jeszcze trochę pofedrować? Powstała koncepcja powrotu na samą górę, do półki stropowej. Fedrując w ten sposób tworzymy idealne warunki do zwiększonych naprężeń i - w konsekwencji - spękań. A jeśli nastąpiło spękanie, to mały wyciek słodkiej wody, który był tam od dawna, zaczął przybierać na sile. To był narastający proces. Zakończył się decyzją o opuszczeniu kopalni - mówi dr Mazurek.
Kopalnia, jak dodaje geolog, była głównym źródłem pracy dla mieszkańców, centrum świata. Trudno się dziwić chęciom wydłużenia jej żywotności. - Dziwić się za to należy zlekceważeniu zasad bezpieczeństwa znanych w górnictwie solnym od dawna, dających się streścić w jednym wyrażeniu: woda to śmierć dla kopalni soli.
Marcin Lisiecki zaznacza jednak, że to nie zarząd kopalni podjął decyzję o dalszym wydobyciu. To było - mówi historyk - polecenie z partyjnej góry.
Koniec złudzeń po trzeciej fali
Ludziom po katastrofie brakuje Wapna. Mieszkańcy po ewakuacji próbują wracać do swoich domów, przerywają zabezpieczające teren taśmy, demontują ogrodzenia. Próbują nawet remontować mieszkania, odmalowywać ściany.
- W drugiej połowie sierpnia i w październiku 1977 wszystko porządnie rąbnęło, choć i po tych falach zapadliskowych niektórzy mieszkańcy postanowili zostać w swoich domach. W styczniu 1978 roku musiało do nich dotrzeć, że nigdy tu nie wrócą. Wtedy jeden z domów, przy ówczesnej ulicy Obrońców Stalingradu, w całości zapadł się pod ziemię - opowiada Marcin Lisiecki.
W sumie zapadlisko po kopalni pochłonęło 40 budynków.
Do wydobycia nie można było już wrócić. Do lat 90. w Wapnie funkcjonowały Zakłady Remontowe. Zajmowały się przede wszystkim likwidacją i badaniem szkód po katastrofie.
Czekanie na "godzinę W"
Kiedy wjeżdża się do wsi, w ogóle nie czuć, że mieszkańcy żyją na tykającej bombie. Jest bardzo spokojnie. Stajemy przed stacją benzynową, na której nikogo poza nami i obsługą nie ma. Kawałek dalej, za dawnymi budynkami kopalni, pracuje fabryka materiałów budowlanych. Gdy chodzimy po ruinach zakładu solnego, nikt nie zwraca na nas uwagi. Są tu wielkie magazyny, w środku całe zakurzone, z powybijanymi szybami. Jeden budynek urywa się w połowie - tak, jakby ktoś go odgryzł. Za płotem przestrzeń, pola po horyzont.
Kopalnianych akcentów nie brakuje. Główna ulica Wapna nazywa się Solna, a miejscowa kwiaciarnia nosi nazwę “Górnik”. Naprzeciw urzędu gminy ustawiono górnicze wagoniki z datą rozpoczęcia wydobycia i katastrofy. Po drugiej stronie ulicy - kamień z wyrytą nazwą kopalni i godło górnicze, czyli skrzyżowane żelazko i pyrlik – klin zatknięty na trzonku i młotek górniczy.
Dalej jest kilka sklepów wielobranżowych, nieczynna dyskoteka Viva, piekarnia, pizzeria, odzieżowy, wyremontowana szkoła. Wszystko, czego potrzeba. Na części dawnego zapadliska zasadzono las. Spotykamy w nim kolejną grupę nastolatków, która milknie na nasz widok i odprowadza wzrokiem do momentu, aż znikniemy za drzewami. Miejsce, gdzie w lutym zapadła się ziemia, jest po drugiej stronie drogi. Dość dobrze widać je z podwórka przy miejscowym kościele.
- A jeszcze lepszy widok będziecie mieć, jak obok składu budowlanego skręcicie na drogę z podkładów betonowych. Tam zapadlisko widać jak na dłoni - instruuje nas wójt Wapna Maciej Kędzierski.
Kiedy dzwonimy do niego pierwszy raz, mówi, że może rozmawiać o każdej porze. W końcu i tak pracuje 24 na 7. Tak jest, odkąd w miejscowości pojawiła się świeża dziura. A i wcześniej miał co robić w gminie, której solidny kawał bez przerwy osuwa się pod ziemię. Na zagrożonym obszarze mieszka teraz 150 osób.
- Dalsze osuwanie się ziemi jest jedynie kwestią czasu. Tam, gdzie mieszkają ludzie, zachodzą takie same procesy, jak na terenie zapadliska. Trochę wolniej, bo nie prowadzono tam wydobycia gipsu, ale jednak - mówi Kędzierski.
Wójt Wapna kilka razy wspomina o rekultywacji pokopalnianego terenu. Miałyby na nim powstać studnie odwracające przepływ wód – co zatrzymałoby procesy rozpuszczania czapy gipsowej i wysadu solnego. Koszt: 11-15 milionów złotych. A to wyliczenia ze sfinansowanej przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska ekspertyzy z 2014 roku. Ceny od tamtej pory poszły w górę.
Alternatywą jest czekanie na “godzinę W” i przygotowywanie planu ewakuacji. Tylko że to też będzie kosztować - według szacunków urzędników z Wapna nawet do 20 milionów złotych. Roczny budżet jednej z najmniejszych gmin w Wielkopolsce to około 15 milionów. Wójt musi więc liczyć na wsparcie. Zapytany o nie Okręgowy Urząd Górniczy w Poznaniu twierdzi, że prowadzenie rewitalizacji ustawowo leży po stronie gminy. Odsyła też do nadzorującego teren wojewody wielkopolskiego. Ten na razie zdecydował o ogrodzeniu zapadliska. Chce też zbadać jego teren z użyciem drona. Badać warto, bo problem dotyczy nie tylko Wapna.
- Badania wykazały, że wyrobiska kopalni są zlewnią wód gruntowych. W pokładach przecież zostały urządzenia, których korodują, zanieczyszczając wodę całą tablicą Mendelejewa. Jeśli nie opanujemy sytuacji, może dojść do skażenia wody 150-170 metrów pod ziemią, przez co trzeba będzie wyłączyć wszystkie ujęcia w promieniu 13 kilometrów - wylicza Kędzierski.
O kopalni się nie zapomina
- Nie możemy zrobić więcej niż monitorowanie tego terenu - rozkłada ręce geolog, dr Sławomir Mazurek. - Są metody geofizyczne, dzięki którym możemy ocenić skalę tego zjawiska i z wyprzedzeniem wiedzieć, gdzie może pojawić się kolejne zapadlisko.
Marcin Lisiecki nie chce nazywać powstawania nowych lejów "katastrofą". - Choć wspomnienia odżyły. Rozmawiamy częściej z moją mamą o tym, co zdarzyło się w 1977 roku. Jednak zarówno mój nieżyjący już ojciec, jak i inni górnicy wspominali, że takie zjawiska będą pojawiać się na terenie Wapna i że trzeba się na to przygotować - przyznaje.
Jak mówi, problemu nie można bagatelizować, ale nie można też panikować. - Zresztą nawet w czasie największej katastrofy w górnictwie solnym nie było tutaj wielkiej paniki - dodaje.
Co o tym myślą mieszkańcy?
Pod spożywczakiem “Sklep Polski” przy wjeździe do wsi stoją na papierosie sprzedawczynie i robotnicy. Znają się dobrze, szum ich rozmów i śmiechów słychać z daleka. Kiedy mówimy, co tu robimy i pytamy o życie w Wapnie, trochę się peszą.
- Tu o kopalni się nie zapomina, nawet nasz sklep jest w dawnym biurze kopalnianym. A zapadliska? Mieszkańcy już się przyzwyczaili do zagrożenia - mówi w końcu jedna ze sprzedawczyń. - Musieli się przyzwyczaić. Bo co innego mieli zrobić?
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl