Biznes od fotografii do Nowego Jorku
Historia Tomka, który zaczął od wykonywania komercyjnych fotografii, a dziś wraz z kolegą wykonuje retusz zdjęć, które ukazują się m.in. w Vogue i Vanity Fair
22.08.2012 | aktual.: 22.08.2012 13:34
Rozkręcić biznes
Tomek podczas studiów filozoficznych zorientował się, że to mało życiowy kierunek. Tymczasem musiał zacząć na siebie zarabiać. Miał smykałkę do robienia zdjęć, więc został komercyjnym fotografem. Przełomowy okazał się wyjazd do Nowego Jorku – nie bez kozery mówi się, że to miasto nieograniczonych możliwości. Tomek dostał pracę jako menedżer dużego studia, które było chętnie wynajmowane do sesji fotograficznych i filmowych. Przy okazji poznał świat retuszerów i zaznajomił się z tym, jak funkcjonuje branża, która w Polsce dopiero się rozwijała. Po powrocie namówił kolegę, Krzysztofa do wspólnego biznesu. Choć na polskim rynku było zapotrzebowanie na tego rodzaju usługi, nowo powstały duet pod nazwą House of Retouching od początku nastawiał się na zlecenia od obcokrajowców.
– Praca dla zagranicznych klientów jest bardziej prestiżowa, ale też daje większe szanse przeżycia firmie. Można wypracować sobie nadwyżkę finansową i przetrwać, kiedy następuje cisza. Na polskim rynku strasznie żyłuje się ceny i zarabia się niewiele powyżej realnych kosztów sprzętu i softwearu, które są bardzo wysokie – tłumaczy Tomek. Jednak nie było łatwo zdobyć pierwszego zagranicznego klienta. – Wydawało mi się, że w Stanach wyrobiłem sobie pewne kontakty, które pomogą nam rozkręcić firmę, ale okazało się, że z tej listy został tylko jeden fotograf, z którym czasami współpracujemy – opowiada. Postawili więc na działania internetowe. Znaleźli bazy fotografów, podpatrywali ich styl i szacowali, czy mają szansę się spodobać. – Mailingi okazały się w naszym przypadku najskuteczniejszą formą reklamy. Prawie zawsze przynoszą jakiś efekt, choć czasem nie bezpośredni i nie od razu – mówi Tomek.
WWWizerunek
Tomek i jego wspólnik Krzysiek na pierwszym miejscu stawiają jakość swojej pracy. Dlatego, kiedy przyszło im stworzyć stronę internetową, która miała być ich wizytówką, stwierdzili, że nikt nie zrobi jej lepiej niż oni sami. Prace trwały długo, a efekt artystyczny oczywiście był satysfakcjonujący. Niestety okazało się, że ich www ma pewne mankamenty techniczne, które wpływają na pozycję w wyszukiwarkach. – Oddaliśmy stronę internetową w ręce firmy informatycznej. Oni są specjalistami w swojej dziedzinie i liczymy na to, że zaproponowane przez nich funkcjonalności pomogą nam w marketingu – mówi Tomek. Pod wpływem znajomych próbował też promować firmę na portalach społecznościowych. – Póki co nie przyszedł do nas żaden klient i nie powiedział: „Widziałem wasze prace na Facebooku”, ani nie skontaktował się z nami przez LinkedIn. Może musimy rozwinąć naszą sieć kontaktów – mówi. Ta działalność nie przełożyła się na zyski, przysporzyła im za to popularności wśród osób hobbystycznie zainteresowanych retuszem.
Face to face
Czy jednak można prowadzić biznes z pominięciem bezpośrednich kontaktów? Tomek jest przekonany, że tak. – Nie mamy z tym problemu, żeby nawiązywać trwałe relacje przez internet. Niemniej jednak musimy być stale przyklejeni do iPhona czy iPada, żeby błyskawicznie odpowiadać na zapytania. Jeżeli posługujemy się tylko elektroniczną komunikacją, to musi być ona naprawdę dobrze zorganizowana – przekonuje. Wychodzi z założenia, że nowego klienta bardziej przekona wykonana dla niego próbna praca niż osobiste spotkanie. Nieraz test bywa od razu pierwszą płatną pracą. Tylko bez paniki!
Tomek pamięta dwa szczególnie trudne momenty, które nieprzypadkowo zbiegły się z kryzysem. – Polska tego nie odczuła, ale ponieważ my pracowaliśmy dla samych zagranicznych klientów, mieliśmy bardzo długi okres bez żadnych zleceń. Myślę, że jeszcze miesiąc dłużej i firma by padła. Żeby się przed tym zabezpieczyć, jedyne, co możemy zrobić, to pracować nad marketingiem i zdobywać nowych klientów – mówi. Drobniejsze przeszkody zdarzają się na co dzień. – Niektórzy ludzie zupełnie nie rozumieją tego, że jesteś w innej strefie czasowej i o 18 - tej chcesz pójść do domu. Potrzebują czegoś do 20 - tej swojego czasu i już. Wtedy staramy się negocjować z klientem, ale czasem trzeba siedzieć dłużej lub przyjść bardzo wcześnie do pracy – przyznaje Tomek. Kolejną trudnością są różnice kulturowe. – Retuszowaliśmy zdjęcia, które były wykorzystywane w kampanii reklamowej na Dalekim Wschodzie i dostaliśmy polecenie, że wszystkie stopy, a zwłaszcza podeszwy, muszą być bardzo zacienione, ponieważ pokazywanie ich jest
wstydliwe. Trzeba być wyczulonym na to, by kogoś nieświadomie nie zrazić naszym zachodnim sposobem bycia i to zaakceptować – radzi Tomasz.
Wizja przyszłości
Tomek wraz ze wspólnikiem mają bardziej i mniej intensywne okresy. Czasem długimi godzinami ślęczą nad zdjęciami, które później ukazują się np. w brytyjskim Vogue’u czy Vanity Fair, zdobią kampanie reklamowe Reeboka lub American Express, a czasem głowią się, jak zdobyć klienta i przyjmują mniej prestiżowe zlecenia. Ze względu na niestabilność pracy na razie nie mają zamiaru rozszerzać firmy. Czasem współpracują z freelancerami. Od początku istnienia House of Retouching kierują się jedną zasadą: – Choćbyśmy wiedzieli, że nie otrzymamy adekwatnej gratyfikacji, to i tak staramy się na 100%, bo wierzymy, że to zaprocentuje i wydaje mi się, że tym wygrywamy – mówi z przekonaniem Tomek.
(Nap)