Fed trzyma rynki w napięciu
Od kilku, jeśli nie kilkunastu tygodni inwestorzy, szczególnie ci zza oceanu, byli coraz silniej przekonani, że w kwestii zasadniczych pytań, dotyczących poluzowania polityki pieniężnej, Fed powie trzy razy tak.
28.10.2010 | aktual.: 28.10.2010 12:49
Od kilku, jeśli nie kilkunastu tygodni inwestorzy, szczególnie ci zza oceanu, byli coraz silniej przekonani, że w kwestii zasadniczych pytań, dotyczących poluzowania polityki pieniężnej, Fed powie trzy razy tak.
Ten przewidywany z prawdopodobieństwem, graniczącym z pewnością scenariusz doprowadził w ciągu zaledwie dwóch miesięcy do wzrostu S&P500 o 15 proc. osłabienia dolara wobec euro o 12 proc. i nowego rekordu wszechczasów na rynku złota. Na kilka dni przed posiedzeniem Fed, które ma odbyć się 3 listopada, entuzjazm inwestorów wyraźnie osłabł.
Od kilku miesięcy zastanawiano się, czy Fed przystąpi do drugiej fazy luzowania polityki pieniężnej, czyli skupowania skarbowych papierów dłużnych w zamian za drukowane przez siebie dolary. W końcu stało się jasne, że odpowiedź na to pytanie brzmi: tak. To już pobudziło wyobraźnię inwestorów, którzy przypomnieli sobie, co się działo przez kilkanaście miesięcy, poczynając od marca ubiegłego roku. Rosły ceny „wszystkiego” co na rynkach było notowane, od akcji, po cukier, ropę i miedź, a także złoto. Nie rosło tylko to, co w wyniku stymulowania gospodarki powinno rosnąć, czyli gospodarka i zatrudnienie. Co ciekawe, nie rosła też inflacja. Wręcz przeciwnie, na końcu tej stymulacji obwieszczono groźbę pojawienia się deflacji, z którą trzeba walczyć poprzez pobudzenie inflacji, czyli kolejną dostawę stymulujących gospodarkę dolarów. To mi przypomina zasłyszaną wiele lat temu rozmowę dwóch przedsiębiorczych pań, handlujących na którymś z bazarów, a więc znających się „na rzeczy”. Głównym wnioskiem z tej wymiany
zdań było stwierdzenie, że „coś jest nie tak” skoro ceny rosną, a inflacja spada. I konkluzja, że chyba ktoś tu oszukuje. W domyśle, ten, kto inflację liczy. Ta historyjka jak ulał pasuje do sytuacji z ostatnich kilkunastu miesięcy, w trakcie których ceny ropy naftowej osiągnęły poziom sprzed kryzysu, notowania miedzi są rekordowi wszechczasów, cukier, bawełna, pszenica rekordy te pokonały. A tu Fed boi się deflacji i szykuje drukarkę do rozruchu, żeby zarazę stłumić jeszcze zanim się pojawi.
Gdy coraz bardziej oczywiste stawało się, że odpowiedź na pierwsze pytanie „czy?” jest twierdząca, pojawiła się kwestia „kiedy?”. Patrząc na wykres S&P500 można sądzić, że to zafrasowało inwestorów pod koniec września i jakieś dwa tygodnie zajęło im kombinowanie w tej kwestii. W tym czasie indeks szedł wyraźnie w bok. W końcu „uchwalono”, że najpewniej nastąpi to szybko, czyli już 3 listopada. Ale ponieważ pewności nie było, to i wzrosty na giełdzie do euforycznych nie należały. A im bliżej końca października, tym wątpliwości robiło się więcej, bo wreszcie zdano sobie sprawę, że oprócz rozstrzygniętych już spraw „czy” i „kiedy”, dość istotna jest odpowiedź na pytanie „ile”. Odpowiedź na nie była chyba najtrudniejsza.
Spodziewano się, że dużo. Z pomocą przyszli, jak zwykle eksperci. Ci z Goldman Sachs, ale nie tylko, wyliczyli, że będzie tego pewnie jakieś 2 biliony dolarów. Wyobraźnia inwestorów znów zaczęła pracować na nieco większych obrotach, ale wielkiego wzrostu z tego nie było. Pierwsze zaczęło wątpić złoto. Po osiągnięciu w połowie października rekordu wszechczasów, jego notowania zaczęły spadać. Zniżka sięgnęła 60 dolarów na uncji, czyli nieco ponad 4 proc. Nieco później wątpliwości pojawiły się na rynku walutowym. „Skazany” na osłabienie dolar zaczął się umacniać, dając do zrozumienia, że swojego „cudownego rozmnożenia” przez Fed aż tak bardzo się nie boi. Wreszcie obawy przeniosły się na Wall Street. Po ustanowieniu w trakcie sesji 25 października rekordu na poziomie 1195 punktów, S&P500 obniżył do środy swoją wartość o 13 punktów. Może to niewiele, ale na euforię nie wskazuje. Można to tłumaczyć chęcią realizacji zysków lub kierowaniem się zasadą „kupuj plotki, sprzedawaj fakty”. Tyle, że „plotki” w ostatnich
dniach mówią, że skala i tempo drukowania dolarów mogą nie być tak duże, jak się pierwotnie spodziewano. Zaczęła się licytacja „w dół”, mająca chyba na celu przygotowanie na to, że z dużej chmury może spaść mały deszcz. Dolarów oczywiście. A rozczarowanie inwestorów mogłoby rozpocząć większą korektę, która i tak się rynkom „należy”.
Roman Przasnyski, główny analityk Gold Finance