Na urlop macierzyński przed porodem
Lekarze coraz częściej odmawiają kobietom zwolnienia na 14 dni przed porodem i wysyłają je na wcześniejszy urlop macierzyński.
16.08.2007 | aktual.: 16.08.2007 10:43
Lekarze coraz częściej odmawiają kobietom zwolnienia na 14 dni przed porodem i wysyłają je na wcześniejszy urlop macierzyński. Pracownice są zbulwersowane – muszą o dwa tygodnie krócej przebywać z dzieckiem.
„Gazeta Wyborcza” podaje przykłady kobiet, które musiały jeszcze przed porodem wybrać się na urlop macierzyński. Jedną z nich jest Dorota Lizun. Jak mówi już od połowy ciąży nie mogła chodzić. Była na zwolnieniu. Na dwa tygodnie przed planowanym terminem porodu, lekarka odmówiła jej wydania kolejnego zwolnienia. Tłumaczyła ciężarnej pacjentce, że zabrania tego ZUS. Tymczasem instytucja nie ma prawa niczego nakazać lekarzom.
- Jeśli lekarz wyda zwolnienie aż do planowanego terminu porodu, to my na pewno wypłacimy zasiłek - i chorobowy, i macierzyński – mówi gazecie Przemysław Przybylski, rzecznik ZUS-u.
Okazuje się, że lekarze w podobny sposób potraktowali wiele kobiet. W Polsce urlop macierzyński w przypadku urodzenia pierwszego dziecka wynosi 18 tygodni i 20 tygodni przy każdym następnym. Można go rozpocząć na dwa tygodnie przed planowanym terminem porodu. Kiedyś było normą, że szło się na macierzyński jeszcze przed porodem. Dziś wychowawczy to luksus. „Gazeta Wyborcza” podaje, powołując się na dane Ministerstwa Pracy, że z urlopu wychowawczego mogłoby skorzystać zaledwie 30 proc. kobiet, bo tylko tyle ma umowę o pracę na czas nieokreślony. Według statystyk korzysta jeszcze mniej - tylko 20 proc.
Ponieważ ważny jest każdy tydzień macierzyńskiego kobiety chcą brać zwolnienia aż do samego porodu. Ale lekarze mają dylematy - nie widzą żadnych przeciwwskazań zdrowotnych, a kobieta opowiada, że się bardzo źle czuje, a praca ją stresuje... - Dlatego daje zwolnienie. Wolę uwierzyć w złe samopoczucie, niż zaryzykować życie i zdrowie matki i dziecka – mówi gazecie Lech Medard, warszawski ginekolog.
Lekarze szacują, że tylko ok. 25 proc. ciężarnych kobiet kwalifikuje się do zwolnienia. Tymczasem prosi o nie co druga pacjentka. Kobiety w ciąży dostają od swoich lekarzy zwolnienia z powodu zagrożenia wcześniejszym porodem. Takie zwolnienie można wydać tylko do końca 37. tygodnia ciąży, bo ciąża planowo trwa 40. tygodni.
Ciąża jest donoszona już po upływie 37. tygodnia ciąży, więc lekarze nie mogą dać zwolnienia na samą końcówkę ciąży. Jeśli to zrobią, takie zwolnienie może zakwestionować ZUS albo pracodawca (to on przeprowadza kontrolę, jeśli w firmie pracuje co najmniej 20 osób). Pracodawcy rozumieją to w ten sposób: jeżeli kobieta jest na zwolnieniu, to znaczy, że jest to ciąża zagrożona. A jeżeli ciąża jest zagrożona, to nie czeka się już tych dwóch tygodni, tylko wywołuje poród. A jeśli poród nie został wywołany, to znaczy, że z ciążą wszystko w porządku, a zwolnienie jest "lewe."
Zdarza się, że pracodawcy nie chcą uznać zwolnień wydawanych nawet wtedy, gdy kobieta leży w szpitalu na patologii ciąży.
- To jakiś absurd – mówi gazecie Urszula Kubicka-Kraszyńska z fundacji Rodzić po Ludzku. - Po pierwsze, zwolnienie oznacza niezdolność do pracy, np. ból kręgosłupa uniemożliwiający funkcjonowanie, a niekoniecznie zagrożenie przedwczesnym porodem. Po drugie, termin porodu jest tylko terminem orientacyjnym. Zaledwie 5 proc. kobiet rodzi w terminie. Dlaczego wywoływać porody za wszelką cenę? Dziecko może być niedonoszone. Pod koniec ciąży kobiety często odczuwają różne dolegliwości, ale to automatycznie nie oznacza, że ciąża jest zagrożona.
Co więc robią kobiety? Idą do internisty po zwolnienie na katar.