Podwyżki albo ciemność - taki wybór dają energetycy

Prawda jest bolesna. Podwyżek cen energii nie unikniemy. Zakłady energetyczne potrzebują pieniędzy na inwestycje. Jeśli ich nie dokonają, wyłączenia prądu staną się faktem.

Podwyżki albo ciemność - taki wybór dają energetycy
Źródło zdjęć: © WP.PL

05.01.2008 09:30

Od 1 stycznia 2008 r. ceny podniosły warszawski zakład energetyczny Stoen - o 10 proc., oraz śląski Vattenfall - o 5,2 proc. To oznacza, że miesięczny rachunek za prąd będzie średnio wyższy o 7-8 zł w Warszawie i 3,5-4 zł na Górnym Śląsku.

Bardzo możliwe, że to będą najniższe podwyżki w kraju. Pozostałe koncerny złożyły do prezesa Urzędu Regulacji Energetyki swoje propozycje taryf na 2008 r. i czekają na ich zatwierdzenie. Ma to nastąpić w ciągu dwóch tygodni.

Mieszkańcy Poznania, Szczecina i Bydgoszczy mogą się spodziewać średnich podwyżek rzędu 12 proc. Takie są plany koncernu Enea.
_ Największa grupa klientów, zużywających rocznie do 1800 kWh, musi się liczyć z podwyżką o 4,5 zł, a ci, którzy z prądu korzystają najwięcej - o około 10 zł _ - mówi Paweł Oboda, rzecznik prasowy firmy.

Polska Grupa Energetyczna, obsługująca całą wschodnią i centralną Polskę, zapowiada podwyżki rzędu 8-12 proc. w zależności od miasta. Energa z Wybrzeża i Enion z Małopolski nowych stawek nie chcą zdradzić przed zatwierdzeniem ich przez URE , by "nie mieszać w głowach odbiorcom".

Podwyżki są konieczne, bo nasza energetyka nie przetrwa bez inwestycji w elektrownie, sieci przesyłowe i zakłady energetyczne. Adam Szejnfeld, obecny wiceminister gospodarki, wyliczał w ubiegłym roku, że polska energetyka potrzebuje inwestycji rzędu 30-40 mld euro na przestrzeni najbliższych 20-30 lat. Czyli na głowę statystycznego Polaka, wraz z niemowlętami, przypada około tysiąca euro.

Z kolei "Financial Times" oszacował, że 60 proc. urządzeń w polskiej energetyce ma ponad 35 lat. W związku z tym - zdaniem gazety - zagraża nam kryzys energetyczny.

I rzeczywiście. Latem 2006 r., w czasie fali upałów, Polacy włączyli wszystkie posiadane klimatyzatory. Skutkiem tego było zwiększone zapotrzebowanie na energię i przeciążenie systemu. Sieć w północno-wschodniej Polsce nie wytrzymała i doszło do awarii. Przez dwie godziny w całym regionie nie było prądu.

Dwa lata wcześniej do awarii doszło w stolicy. Znaczną część miasta na kilka godzin spowiła całkowita ciemność.

Prądu potrzebujemy jednak coraz więcej, bo polska gospodarka rozwija się coraz szybciej. Eksperci wyliczają, że wzrost PKB o 1 proc. oznacza wzrost zapotrzebowania na energię około 0,8 proc. Jeśli zatem PKB rośnie 5 proc. rocznie, potrzebujemy dodatkowo o 4 proc. więcej energii.

Ale to jeszcze nie wszystko. Komisja Europejska zobowiązała Polskę do ograniczenia rocznego limitu emisji dwutlenku węgla - aż o 27 proc. Szacuje się, że nasze elektrownie będą musiały płacić ogromne sumy za emitowanie dodatkowej ilości tego gazu do atmosfery. Rocznie będzie to je kosztować łącznie 2-3 mld zł.

Komisja Europejska żąda także, aby Polska produkowała więcej energii z tzw. źródeł odnawialnych, czyli elektrowni wodnych, słonecznych czy wiatrowych. Od 1 stycznia 2008 r. limit na energię z takich źródeł wzrósł z 5,1 do 7 proc. Jak szacują analitycy koncernu Enea, tylko z tego powodu rachunki klientów indywidualnych za prąd powinny wzrosnąć o 6 proc.

Wszystko to odbije się na cenach prądu również w następnych latach. Szacuje się, że w 2009 r. za energię możemy płacić nawet 20 proc. więcej niż obecnie. Analitycy dodają, że prąd będzie drożał również dlatego, że jest stosunkowo tani w porównaniu do krajów zachodnioeuropejskich. Z danych Polskiego Towarzystwa Przesyłu i Rozdziału Energii Elektrycznej wynika, że w ubiegłym roku za kupno 100 kWh płaciliśmy (nie uwzględniając abonamentu i podatków)
9,23 euro, Słowacy - 12,16 euro, a Włosi - 15,48 euro.

Przed podwyżkami cen nie uchroni nas wolny rynek, wprowadzony w sektorze energetycznym. Od 1 lipca 2007 r. każdy z nas może wybrać dowolnego dostawcę prądu. Mieszkając na przykład w Łodzi, można kupować energię na Śląsku czy w Warszawie.

W teorii konkurencja miała obniżyć cenę prądu. Łącznie wszystkie firmy dostarczają prąd do ponad 14 mln gospodarstw domowych. Detaliczny rynek energii wart jest nawet 14 mld zł. Jest się więc o co bić.

W praktyce konkurencja okazała się fikcją. Szacuje się, że od 1 lipca dostawcę prądu zmieniło zaledwie kilka tysięcy osób. Vattenfall podpisał 2,5 tys. umów z osobami spoza Górnego Śląska, Stoen finalizuje transfery zaledwie 400 osób, a PGE czy Energa dopiero się za to zabierają.

Klienci nie zmieniają dostawców energii, bo to nie ma sensu: różnice w cenach prądu oferowanego przez różne firmy są małe. Jak wyliczyli analitycy koncernu Energa, za sam prąd w najtańszym Radomiu przeciętna rodzina płaci rocznie 341 zł, w najdroższej Warszawie - 376 zł.

Suma ta stanowi jednak zaledwie połowę tego, co widnieje na każdym rachunku. W Warszawie i Radomiu drugie tyle trzeba zapłacić za przesył prądu właścicielowi lokalnej sieci przesyłowej. Ta dodatkowa, wcale niemała opłata powoduje, że w praktyce wolny rynek nie działa.

Piotr Brzózka
POLSKA Dziennik Łódzki

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)