Pokolenie 1500
Absolwenci studiów chcieliby zarabiać nieco ponad 2 tys. zł na rękę
19.10.2012 | aktual.: 09.08.2013 14:07
Absolwenci studiów chcieliby zarabiać nieco ponad 2 tys. zł na rękę. I tyle zarabiają, ale brutto.
Dominik, absolwent filozofii, w trakcie poszukiwania pracy zdążył odwiedzić przedsiębiorstwo budowlane, gdzie zaproponowano mu 1,2 tys. zł na rękę, firmę produkującą pylony do elektrowni wiatrowych („Świetnie mi się z panem rozmawia, ale nie mam dla pana pracy”) oraz producenta łodzi („Po co pan to studiował?”). Wreszcie po pół roku się udało – będzie pracował w sklepie firmowym dużego, międzynarodowego koncernu. Pensja – 1,5 tys. zł na rękę.
Dla Dominika (rocznik 1984, ojciec siedmioletniego syna) to symboliczny nowy początek. – Przez całe studia uważałem, że będę miał własny biznes – mówi. – Że nieważne, jaki kierunek skończę i jakie będę miał doświadczenie, bo będę pracował u siebie i zarabiał pieniądze. Ostatecznie okazało się, że będę pracował u kogoś. Wymarzonym własnym biznesem był warsztat samochodowy – pomysł nieszczególnie oryginalny, ale przez jakiś czas dało się z niego utrzymać. Przynajmniej do początku tego roku, kiedy trzeba było zwijać interes.
Świeżo upieczony sprzedawca i tak ma szczęście. W jego województwie – zachodniopomorskim – bezrobocie wśród młodych sięga 31% i należy do najwyższych w kraju. Z szybkiego przeglądu tamtejszych ofert pracy wynika, że najbardziej brakuje programistów (Java i C++) i przedstawicieli handlowych (wynagrodzenie adekwatne do wyników), więc o pracę nie jest łatwo. – Efektywnie będę zarabiał 10 zł na godzinę. To nie jest szczyt marzeń żadnego człowieka – ocenia, jednocześnie ciesząc się, że wreszcie idzie do pracy, bo siedzenie w domu doprowadzało go do szaleństwa.
Przeżyje, ale nie pożyje
– 1000 zł za mieszkanie, 300 na jedzenie, następne 300 na benzynę i właściwie mojej pensji nie ma. A jeśli do tego coś trzeba będzie naprawić albo chciałabym iść do kina, to już kiepsko – mówi 26-letnia Natalia, pracownica muzeum. Z otwartym przewodem doktorskim, dwoma językami i publikacjami w czasopismach i tak ma szczęście, że znalazła pracę w zawodzie, na bieżąco ma kontakt ze sztuką. Jej zaradniejsi znajomi po dyplomie na akademii sztuk pięknych poszli pracować jako graficy. Nastawieni mniej realistycznie dalej uważają, że będą wykonywać zawód marzeń.
Według badania „Campus 2011”, przeprowadzonego przez portal Pracuj.pl, absolwent studiów chciałby zarabiać nieco ponad 2 tys. zł na rękę (2,9 tys. brutto). Nie jest to wiele, biorąc pod uwagę koszty życia w Polsce, niemniej jednak nawet na takie pieniądze nie można liczyć. Z materiałów opublikowanych w serwisie Wynagrodzenia.pl wynika, że owszem, na starcie otrzyma się ponad 2 tys. zł, ale brutto. Najlepiej wypadają absolwenci kierunków technicznych, zarabiający przeciętnie 3 tys. zł brutto. Ci, którzy ukończyli studia humanistyczne, ścisłe albo pedagogiczne, dostają odpowiednio: 2,3 tys., 2,5 tys. i 2,2 tys. zł. – Bezczelnością jest mówić, jak niektórzy, że granica nędzy to 4 tys. zł na rękę – denerwuje się Ola, 25-latka pracująca w portalu internetowym. – W Warszawie, o ile oczywiście kogoś interesuje standard życia, który nie ogranicza się do jedzenia i spania, trzeba zarabiać przynajmniej 2 tys. zł z hakiem.
– W tej chwili za moje zarobki przeżyję od pierwszego do pierwszego, starczy na zakupy spożywcze, spłatę raty kredytu i wychodzę na zero. Honorarium za pracę, które wpływa na moje konto, nie jest sumą umożliwiającą np. wyjazd na urlop. Każdy większy wydatek wymaga szukania chałtur lub liczenia na wsparcie rodziny – dodaje Łukasz, 27-letni dziennikarz.
Młodzi zaciskają więc zęby, uśmiechają się do babć i próbują jakoś sobie radzić. Pocieszenia nie niesie rządowy raport „Młodzi 2011”. Według przytoczonych tam danych w ciągu ostatniej dekady przeciętne wynagrodzenie absolwentów studiów na starcie kariery zawodowej zmniejszyło się, a nie zwiększyło. Przeciętne zarobki młodych rozpoczynających pracę w Warszawie w 2000 r. sięgały 3 tys. zł, a w 2008 r. (późniejszych danych nie ma w raporcie, już niewiele ponad 1,5 tys.! Także w 2008 r. 30% świeżo upieczonych absolwentów zarabiało mniej niż płaca minimalna, która wtedy wynosiła 1126 zł.
Prognozy na najbliższe lata są kiepskie. Międzynarodowa Organizacja Pracy przewiduje, że perspektywy zawodowe młodego pokolenia nie polepszą się aż do 2016 r. Klimat nie sprzyja młodym także w Europie, gdzie bez pracy pozostaje 5,5 mln osób do 25. roku życia. W tym akurat aspekcie Polska nie jest zieloną wyspą dostatku – bezrobocie młodych sięga 27%. O pracy, często jakiejkolwiek, marzy pół miliona ludzi.
U mamuśki
Przeciętny wiek, w jakim w Polsce opuszcza się rodzinne gniazdo, to 28 lat dla kobiet i 30 dla mężczyzn. We Francji, Holandii i Austrii odejście na swoje następuje znacznie szybciej, a najszybciej, bo w wieku 21 lat, młodzi usamodzielniają się w Finlandii. Udział „gniazdowników”, jak ich nazywa raport, sięga wśród młodych 60%. Ponad połowa jako główną przyczynę niemożności usamodzielnienia się podaje niewystarczające zarobki, a tylko 10% ceni sobie wygodę mieszkania z rodzicami. Nieprawdziwe są więc tezy o pokoleniu bon vivantów, którzy własną wygodę uważają za najważniejszą. – Mam szczęście, bo mieszkam z siostrą – przyznaje Milena (27 lat, pracuje w organizacji pozarządowej). – Gdybym miała coś wynająć, nie mogłoby to być drogie, a i tak musiałabym wynajmować z kimś.
Jednocześnie wskaźnik zagrożenia ubóstwem jest najwyższy właśnie wśród młodych mieszkających z rodzicami. O ile w stosunku do ogółu populacji ubóstwo grozi 8% młodych, o tyle u gniazdowników odsetek ten osiąga 90%. Ponad połowa z nich to zatrudnieni na umowy tymczasowe. 90% młodych bezrobotnych mieszka z rodzicami. Skoro moment skoku w dorosłość przestał być tak oczywisty, młodzi często sięgają po metody mające odsunąć go w czasie, udzielając sobie szczególnego „moratorium”. – W przypadku współczesnych młodych ludzi uzasadnione jest mówienie o wydłużeniu okresu moratoryjnego poprzez podejmowanie studiów doktoranckich czy podyplomowych – mówi prof. Maria Strykowska z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Kto jest winny?
Za sytuację młodych na rynku pracy wini się przede wszystkim uczelnie, które są u nas pod nieustającym obstrzałem. Broni ich jednak była wiceminister pracy i polityki społecznej dr Agnieszka Chłoń-Domińczak (obecnie SWPS): – Trudno zrzucać winę tylko na uczelnie, wszak te funkcjonowały w ramach systemu, w którym nie zastanawiano się wiele nad jakością kształcenia i powiązaniem go z rynkiem pracy. To zaczyna się zmieniać dopiero teraz, a wraz z tym zmieniają się uczelnie. Remedium na niedopasowanie systemu edukacyjnego do wymagań rynku pracy ma być reforma szkolnictwa wyższego, zgodnie z którą przy opracowywaniu programów nauczania trzeba kłaść nacisk na konkretne kompetencje i umiejętności, których absolwent nabędzie w toku studiów. – Ta sama ustawa nakłada na uczelnie obowiązek śledzenia losów absolwentów i odpowiedniego wykorzystania tej wiedzy do modyfikowania oferty – mówi dr Chłoń-Domińczak. – Dotychczas tego nie robiono, więc nie dysponujemy danymi o losach absolwentów. Teraz to się zmieni.
Czy jednak zmienią się same uczelnie? Jedna sprawa to klimat wokół nich, a druga – klimat panujący wewnątrz. Nawet ci, którzy zawczasu zrozumieli, że trzeba będzie łączyć studia i pracę, napotykali opory. – Pani prodziekan zapytana o to, czy mogę łączyć pracę ze studiami, powiedziała mi, że albo jedno, albo drugie – opowiada Staszek, 26-latek, student prawa. Problemy pojawiają się nawet wtedy, gdy ma się przyznany indywidualny tok studiów i indywidualny program nauczania.
Inną kwestią jest brak profesjonalnego doradztwa zawodowego, które – zdaniem ekspertów – powinno się zaczynać już na etapie liceum, a nawet gimnazjum. Przy czym nie chodzi o to, żeby wymyślać ścieżkę kariery za młodego człowieka, tylko o to, żeby pomóc mu podjąć właściwe decyzje. W efekcie młodzi mieliby trafiać dokładnie do tych zawodów, które najlepiej wykorzystywałyby ich kompetencje. Przyczyniłoby się to do rozwiązania innego problemu naszego rynku, jakim jest nietrafne rozdzielenie zasobów ludzkich.
– Nikt dotychczas nie zastanawiał się nad konsekwencjami społecznymi faktu, że wprowadzamy roczniki wyżu demograficznego w pewną iluzję, nakazującą wierzyć, że wykształcenie daje zabezpieczenie przed złą przyszłością. Nikt też tak naprawdę nie próbował podważać innej iluzji – że wykształcenie nie powinno być redukowane do wąsko rozumianego pragmatyzmu – mówi prof. Krystyna Szafraniec, autorka raportu „Młodzi 2011”.
30 lat i nic
W tonie wypowiedzi absolwentów nie brzmi wielkie rozczarowanie czy zgorzknienie, tylko tęsknota za stabilnością, która nie chce nadejść. – Nie mam nic przeciwko temu, żeby zarabiać 1000 zł. Chcę tylko wiedzieć, że za rok, jeżeli zdobędę pewne kompetencje, będę zarabiał odpowiednio więcej – podkreśla Łukasz.
Dominik zastanawia się, co go czeka w nowej pracy u kogoś: – Myślę o tym jak o sytuacji przejściowej. To dla mnie nie do zaakceptowania, żeby w tym wieku, z dzieckiem, jeszcze przez dwa lata zarabiać 1,5 tys. zł. W tej chwili nie mam innego wyjścia, bo trzeba za coś żyć, ale to nie jest coś, w czym człowiek chciałby trwać. Myślę o tym jako o czymś, co trzeba przeczekać.
Krystyna Szafraniec: – W najgorszym scenariuszu może dojść do rozjechania się dwóch grup młodych ludzi: wiecznych prekariuszy i tych, którzy mając poczucie dużych możliwości, będą przejmować oferty z rynku pracy i harować w dwójnasób. Taka polaryzacja to prosta droga do wyższej przestępczości, do wzrostu liczby samobójstw jak w Japonii, do podatności na populistyczną retorykę i do resentymentów społecznych.
– Zbliżam się do trzydziestki i jeszcze niczego samodzielnie w życiu nie osiągnąłem – wzdycha Łukasz. – To, co mam, udało mi się zdobyć z dużą pomocą rodziców. Wydaje się więc, że „nic” w nazwie generacji nabrało zupełnie nowego znaczenia – zgoła nic, niewiele, jeśli chodzi o rachunek sumienia dokonany przed wejściem w czwartą dekadę życia. Przy czym nie jest to obiektywne nic. Z pewnością jednak nic w stosunku do aspiracji tego pokolenia.
Kuba Kapiszewski
Niektóre imiona, na prośbę rozmówców, zostały zmienione.