Trwa ładowanie...

Protesty przeciwko reformie sądów. Na ulicach kwitnie zniczowy biznes

Łańcuch światła daje nieźle zarobić ulicznym sprzedawcom. Wraz z tłumami, które wyszły na ulicę protestować przeciwko reformie sądów, pojawili się handlarze, którzy szybko dostrzegli szansę na zarobek. Za mały znicz na prowizorycznym straganie trzeba zapłacić 5-10 zł. To nawet 5-krotnie drożej niż normalnie.

Protesty przeciwko reformie sądów. Na ulicach kwitnie zniczowy biznesŹródło: Forum
d2esijn
d2esijn

Na zniczach złoty biznes można robić na ulicy już nie tylko w listopadzie. Tłumy, które wyszły na ulice protestować potrzebowały świeczek lub czegokolwiek co daje płomień. Przecież trzeba stworzyć łańcuch światła.

Nie każdy ma w domu zapas świeczek na wypadek, gdyby wysiadł prąd. Mało kto ma. Kupić w okolicznym sklepie albo w markecie, gdzie jeszcze taniej? Nie ma już czasu. Człowiek wychodzi z pracy i pędzi pod Pałac Prezydencki. Albo Sejm. Albo Sąd Najwyższy. Niektórzy najwyżej zabierają ze sobą z domu maleńkie tzw. tealighty razem ze świecznikami. A reszta?

Reszta sobie kupi na miejscu. Z każdym dniem na ulicach w centrum Warszawy o taki zakup coraz łatwiej. Pojawili się uliczni handlarze, którzy sprzedają głównie wkłady do zniczy.

Drożej niż na cmentarzu

Znicz kojarzy się bardziej z pogrzebem, mrokiem niż pozytywnym przesłaniem światła, jakie mieli na myśli organizatorzy protestów. Nieważne. Ważne, że daje płomień, a wosk nie kapie na dłonie. Mały, średni, duży – wszystkie po 10 zł. Taka cena była w ostatnią sobotę.

d2esijn

W czwartek gdzie indziej były po 5 zł. Cena już podskoczyła? Raczej nie. Po prostu inny stragan, inna polityka cenowa sprzedawcy.

A zarobić na zniczach można niemal jak przy okazji Wszystkich Świętych 1 listopada. Wkłady do zniczy sprzedawane ostatnio na warszawskich ulicach po 5-10 zł można kupić w zwykłym sklepie, nawet nie w hurcie – po ok. 1,5-2 zł. Taka cena jest nawet w przycmentarnych sklepach, a tam wiadomo, zawsze drożej. Przebitka jest więc kilkukrotna.

Obok świeczek sprzedają się też flagi, ale słabiej. Ludzie przychodzą na protest raczej z własnymi sztandarami.

Prawica atakuje Rossmanna

Wkłady do zniczy można kupić też w sklepach sieci Rossmann, które zlokalizowane są w centrach dużych miast, a więc często blisko epicentrum protestów. Część protestujących tam właśnie kupowała swoje "światło".

d2esijn

Część prawicowych publicystów wysnuła z tego wniosek, że sieć Rossmann jest inspiratorem protestów, a ludzie na ulicach to nie oddolna inicjatywa, a tzw. astroturfing.

"Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z perfidnym działaniem w ramach zjawiska tzw. "astroturfingu" (astroturf marketing)– techniki kreowania pozornie spontanicznych, obywatelskich organizacji czy inicjatyw, które podejmowane są w celu wyrażenia jakiegoś poparcia lub sprzeciwu. Jednym słowem można to nazwać "sianiem sztucznej trawy" – pisze portal wPolityce.pl.

d2esijn

Do sprawy odniosła się już sieć drogerii.

"W związku z pojawieniem się w social mediach nieprawdziwych informacji na temat Rossmanna, oświadczamy, że nasza firma nigdy nie była i nie jest zaangażowana w działania polityczne czy ideologiczne. W szczególności nie jest prawdą, że dostarczamy artykuły czy w jakikolwiek inny sposób wspieramy manifestacje, które odbywają się w ostatnich dniach w kraju. Naszym celem jest świadczenie jak najwyższej jakości usług i przygotowanie najlepszej oferty drogeryjnej (kilkanaście tysięcy artykułów) dla wszystkich klientów." – napisała firma w komunikacie.

Flagi - boom po śmierci Papieża

Flagi sprzedawały się nieco lepiej przy innej okazji – zeszłego lata na marszach KOD. Szły głównie flagi Polski, te unijne znacznie słabej.

d2esijn

Na unijnych dobry biznes można było zrobić głównie przy okazji Euro 2012. Na polskich też. I na ubraniach na lusterka. Hitem były też małe chorągiewki przyczepiane do szyb samochodowych. Zrobiła się z tego prawdziwa uliczna moda za jedyne 4,99 zł.

Ale największy boom na narodowe gadżety wolna Polska przeżyła po śmierci Jana Pawła II.

Zobacz również: Protesty w obronie sądów - 50 tysięcy osób w Warszawie

- W pewnym momencie sytuacja stała się trudna, nie spodziewaliśmy się tego, że pod naszą firmą będzie stała kolejka ludzi, którzy chcą kupić flagę. Uruchomiliśmy nawet specjalną maszynę, która wypalała tkaninę, gdyż zabrakło nam czarnych wstążek, które nakładaliśmy na flagę. Pracowaliśmy na trzy zmiany, zatrudniłam na kilka dni znajome szwaczki, gdyż nie wyrabialiśmy się z pracą. To było niesamowite doświadczenie – mówiła niedawno na łamach „Dziennika Wschodniego” Aneta Zdyb z lubelskiej firmy Flagi Carmen, która jest producentem flag.

d2esijn
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2esijn