Wysłał na front 230 terenówek. Mówi: "Jestem spłukany". I prosi o pomoc
"Po 2 latach tułaczki jestem spłukany" - napisał w sieci Mateusz "Exen" Wodziński. Po tym wyznaniu internauci ruszyli z pomocą. Dlaczego? Polak od dwóch lat poświęca większość swojego czasu na wspieranie ukraińskiej armii. - Uważam że to moja wojna - mówi w rozmowie z WP Finanse Wodziński.
16.05.2024 | aktual.: 16.05.2024 15:32
Przed wybuchem wojny Mateusz "Exen" Wodziński zajmował się tłumaczeniami z języka angielskiego. Teraz, jak sam przyznaje, czasu na pracę praktycznie nie ma. Polak cały wysiłek wkłada w dostarczanie sprawnych samochodów na front. Środki na ich zakup pozyskuje ze zbiórek w internecie.
Tę samą drogę Wodziński obrał, apelując o pomoc dla samego siebie. - Jak wiecie, 100 proc. pieniędzy ze zbiórki "Terenówki na front" idzie na auta. Jednak kupowanie, przygotowywanie i dostarczanie samochodów dla ukraińskich oddziałów to praca na pełen etat i brakuje mi już czasu na jakąkolwiek działalność zarobkową - przyznał we wpisie na serwisie Patronite.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Po założeniu zbiórki internauci błyskawicznie zadeklarowali, że wesprą "Exena" regularnymi wpłatami na poziomie ponad 10 tys. zł miesięcznie (stan na 16.05.2024). W rozmowie z WP Finanse Mateusz Wodziński opowiada, jak wygląda życie człowieka, który przez dwa lata zawiózł niemal pod samą linię frontu ponad 230 terenówek.
Adam Sieńko, WP Finanse: "Po dwóch latach tułaczki osobiście jestem całkowicie spłukany ze wszystkiego" - tak pisze pan w opisie zbiórki w serwisie Patronite. Rzeczywiście jest tak źle?
Mateusz "Exen" Wodziński: Gdy rozpoczynałem swoją akcję zabierała mi ona połowę "zawodowego" czasu. Dzisiaj te proporcje się zmieniły. Zajmuję się już głównie autami i dostarczaniem ich na front. Pracuję może z 10 proc. tego, co wcześniej. Trudno ukryć, że odbija się to na stanie moich finansów.
Czym się pan zajmował wcześniej?
Jestem tłumaczem języka angielskiego i zajmuję się tematyką finansową. Pracuję dla spółek giełdowych, zajmuję się sprawozdaniami finansowymi, tłumaczę prezentacje dla inwestorów i komunikaty prasowe. To daje mi możliwość pracy zdalnej, co jest bardzo wygodne. Zdarza się, że podczas wyjazdów na Ukrainę biorę komputer ze sobą.
Czyli życie na walizkach?
Można powiedzieć, że jego rytm wyznaczają potrzeby związane z dostawą terenówek na front. Z grubsza można podzielić to na dwa etapy. Pierwszy wiąże się z zakupem terenówek, oddaniem ich do mechaników i malowaniem. Samochody mają średnio ok. 20 lat, zawsze jest w nich coś do zrobienia. A ja chcę, by na front docierały w dobrym stanie. Awaria może przecież kosztować ludzkie życie.
Drugim etapem jest sam wyjazd.
Ile samochodów w takim konwoju wyjeżdża jednorazowo?
Różnie z tym bywa, ale najczęściej zawozimy 3 albo maksymalnie 4 auta. To prosta logistyka - z Polski wyjeżdża czterech kierowców, trzy samochody zostawiamy na miejscu, a jednym wracamy wszyscy do kraju.
Trafiają bezpośrednio na front?
Najbliżej jak się da, ale z zachowaniem zdrowego rozsądku. Chodzi też o nasze bezpieczeństwo. Samochody przekazujemy do rąk własnych tych żołnierzy, którzy będą ich później używali.
Nie wyobrażam sobie zresztą innej możliwości. Gdybyśmy zostawili terenówki w Kijowie, albo we Lwowie, to nie oszukujmy się, połowa nigdy by pewnie na front nie dojechała. A ja chcę, by osoby wpłacające pieniądze widziały, że naprawdę pomagają, a ich pieniądze nie napełniają czyichś kieszeni. Relacjonuję proces naprawy aut. Pokazuję, jak zawozimy je na miejsce. Pełna transparentność. To kwestia wiarygodności.
Wiemy, jaka jest średnia "przeżywalność" tych samochodów?
Wiele z tych aut, które już zawiozłem, jeździ od ponad roku. Osobiście uważam to za superwynik. Oczywiście są też takie, które dostały się pod ostrzał i zostały zezłomowane po kilku dniach. Choć szczerze mówiąc, częstszą przyczyną wycofania terenówki jest zwykła awaria mechaniczna.
A propos samej podróży - mija bez problemów? Mam na myśli szczególnie granicę.
Pogranicznicy dobrze mnie już znają, ale nie jest mi przez to łatwiej. Bywa wręcz trudniej. Zawsze są jakieś problemy. Czasem są po polskiej stronie, czasem po ukraińskiej. Tu nie ma zasady.
Skoro pana znają, to wiedzą, co pan robi. Skąd więc piętrzenie trudności przy wyjeździe?
Bo ich to zupełnie nie interesuje. Niby są przepisy, ale celnicy i pogranicznicy stosują je wedle uznania. Nigdy nie można być pewnym tego co się stanie, bo zawsze może pójść coś nie tak.
Po polskiej stronie jestem jeszcze w stanie to jakoś zrozumieć. Ale problemy bywają też po ukraińskiej stronie. A przecież powinno im zależeć, by auta jak najszybciej trafiały na front.
Obawiają się, że samochody mogą pójść na handel?
Sprzedaż tych aut jest niemożliwa. Gdy dojeżdżam do granicy terenówki są zarejestrowane w ukraińskim systemie celnym. Oni wiedzą, że trafi do wojska i kto je odbierze.
To w czym jest problem?
Problemów jest wiele, podam może jeden z nich. Ukraińcy wprowadzili taki system, że jednostka wojskowa, która ma otrzymać auto, wystawia deklarację elektroniczną. Potem okazuje się jednak, że ta deklaracja niby jest w systemie, ale urzędnicy bez papierowej wersji nic nie zrobią. Jeżeli są w dobrym nastroju, to można im wysłać dokument na maila i go wydrukują. Ale czasami trzeba sobie radzić na własną rękę.
Trudna atmosfera. Skąd się czerpie motywację do pomagania, widząc kłody rzucane pod nogami?
Ona się zmienia z biegiem czasu, bo pomagam już od dwóch lat. Na początku chciałem po prostu sobie samemu udowodnić, że do pierwszych stu aut mogę jakby dociągnąć...
...No właśnie, ile do tej pory trafiło na front? Jeszcze pan to liczy?
Teraz jest 229, aczkolwiek tak naprawdę kolejne trzy albo cztery są w ukraińskich warsztatach, bo zepsuły się po drodze.
Czyli na początku ta motywacja była taka, żeby sobie udowodnić, że jest pan w stanie uruchomić pomoc na dużą skalę?
Przede wszystkim chciałem pomóc Ukraińcom. Zostali zaatakowani, Rosjanie oblegali Kijów, a oni odepchnęli najeźdźcę 1500 km od naszej granicy. Uznałem że zrobili to też w naszym interesie i że lepiej dla nas, by ta wojna jak najszybciej się zakończyła, albo przynajmniej trwała daleko na wschodzie. Na początku zawiozłem im swoje stare auto.
Kiedy to było?
12 czerwca 2022 roku. Jednocześnie założyłem zbiórkę, bo pomyślałem, że może uda się załatwić dodatkowe 2-3 auta.
Teraz wygląda to już trochę inaczej. Poznałem wielu ludzi, którzy tam walczą. Widzę, że cała akcja ma sens, że te samochody są bardzo potrzebne. Zresztą gdy pytam Ukraińców, czego potrzebują, niezmiennie powtarzają - terenówek i dronów. To dwie rzeczy, których praktycznie nie można w Ukrainie dostać.
Inna kwestą jest to, że po dwóch latach wojna zaczęła nas nudzić. Chciałbym utrzymać zainteresowanie, pokazać, że ona wciąż się toczy, a jej wynik jest dla nas wszystkich szalenie ważny. Moje relacje z mediów społecznościowych służą także temu.
Przez tą pomoc wojna stała się dla pana bardziej osobistą sprawą?
Ja w ogóle uważam, że to moja wojna. Tym bardziej że akcja się rozkręciła. Na początku trudno mi było kupić kilka aut w miesiącu. Teraz zdarza się, że kupuję tyle w tydzień. Nie widzę powodu, żeby ją przerywać. Szczególnie, że wyniki zbiórki na Patronite mnie zaskoczyły.
Ponad 10 tys. zł zadeklarowanych wpłat miesięcznie na ten moment. Miłe uczucie?
Przede wszystkim poczułem ulgę. Wcześniej miałem wyrzuty sumienia, że nie pracuję wtedy, kiedy powinienem pracować. Że zajmuję się tymi autami, a muszę utrzymywać rodzinę i zarabiać.
A po wojnie? Jak wyobraża sobie pan swoje życie?
Z chęcią wrócę do poprzedniego, normalnego życia. Mam tylko nadzieję, że stanie się to po ogłoszeniu pokoju, który będzie sukcesem Ukrainy, a nie wymuszonym przez Zachód niesprawiedliwym dealem z Rosją.
Adam Sieńko, dziennikarz WP Finanse i money.pl