Wyższe podatki na czas dobrobytu
Benjamin Franklin mawiał, że w życiu pewna jest tylko śmierć i podatki. W Polsce pewne jest, że wszyscy pragną obniżać podatki, co najwyżej czasem im nie wychodzi.
21.09.2011 | aktual.: 21.09.2011 10:32
Lewicowy premier Miller do dziś się chlubi, że nikt nie pozostawił więcej pieniędzy w kieszeniach przedsiębiorców niż on. „Solidarny” Jarosław Kaczyński za zasługę poczytuje sobie likwidację trzeciego progu PIT i podatku spadkowego. Platformie nie wyszło – „bo kryzys” – ale co do zasady zgoda. Bo tylko najbliższe cztery lata „to nie będzie sezon na radykalne obniżanie wpływów do budżetu państwa”, jak raczył się wczoraj wyrazić premier Tusk.
Podatki jako zło konieczne, żeby dopiąć budżet (spłacić długi, wypłacić emerytury – znowu wczorajszy Donald Tusk) to wciąż nieprzekraczalny horyzont. Tymczasem w Polsce problemem nie są „nadmierne” podatki, tylko ich niesprawiedliwe rozłożenie. Ogólny klin podatkowy w Polsce nie odbiega od średniej europejskiej. Odbiega za to podatkowa struktura: proporcjonalnie więcej VAT-u niż podatków bezpośrednich. Mniej zauważalne, wygodniejsze politycznie, łatwiej ściągalne – i najbardziej niesprawiedliwe, bo uderzają w najuboższych. Ci proporcjonalnie wydają najwięcej ze swych dochodów na konsumpcję. Do tego – niemal w żadnym kraju Europy (poza „liniowymi” rajami w rodzaju Rosji czy Łotwy) najzamożniejsi nie płacą tak mało, a ubodzy tak dużo jak w Polsce – kwota wolna od podatku jest żałośnie niska, podobnie jak najwyższa stawka (choć płacona przez niewielki ułamek obywateli, za czasów PiS przynosiła około 8 miliardów do budżetu dopóty, dopóki się PiS nie zsolidaryzował z najzamożniejszą częścią naszego
społeczeństwa).
Ekonomiści – ci bliżsi rzeczywistości niż matematycznych modeli – powtarzają, że obniżka podatków zwiększa konsumpcję i stymuluje popyt wewnętrzny. Pod warunkiem, że mowa o warstwach mało i średnio zarabiających. Bogatsi zaoszczędzone pieniądze zainwestują – ale nie w polskie autostrady i dworce kolejowe, tylko soję w Chicago, kukurydzę w Nairobi, ewentualnie franka szwajcarskiego.
Platforma Obywatelska w swym programie odmienia „kreatywność”, „inteligentny rozwój” i „drugi etap modernizacji” przez wszystkie przypadki. Mowa o nakładach na naukę, w tym badania podstawowe, orlikach, świetlikach i Kopernikach, stadionach i autostradach. Minister Sikorski pyta retorycznie, kto lepiej wynegocjuje „trzysta miliardów” z europejskich funduszy strukturalnych – w programie partii doczytamy, że trzeba będzie do nich dołożyć sto miliardów złotych z budżetu. Za co to wszystko?
Na pewno nie kosztem deficytu – w końcu „największym sukcesem polskiej prezydencji” ma być tzw. sześciopak. Piątkowe ustalenia unijnych ministrów finansów z Wrocławia świadczyć mają o naszej sprawności mediacyjnej; problem w tym, że poważnie ograniczają nasze pole manewru. I nie chodzi o żadną abstrakcyjną „suwerenność”, ale o prosty fakt, że Unia będzie odtąd surowo karać za przekroczenia deficytu budżetowego i długu publicznego powyżej dość arbitralnie określonego progu (3 procent budżetu, 60 procent PKB). Tymczasem deficyt – w rozsądnych granicach – nie musi służyć wyłącznie „wypłacaniu emerytur, spłacie bieżących długów”, ale też inwestycjom w rozwój. A tych – na polu infrastruktury drogowej i kolejowej, źródeł energii, etc. – potrzebować będziemy co niemiara.
Jeśli weźmiemy pod uwagę skalę środków potrzebnych – nie tyle do „cywilizacyjnego skoku”, co nawet do tego, żeby nasz kraj się po prostu nie rozpadł (elektrownie, sieci przesyłowe, część linii kolejowych) – trudno nie zapytać jak długo będziemy „dopinać” budżet bez podwyżki przynajmniej części podatków. Jeśli przypomnimy sobie słowa minister rozwoju regionalnego, że polska koniunktura „wisi” na zamówieniach publicznych – trudno nie zapytać o źródła ich finansowania.
Jeśli faktycznie mamy przejść od etapu „akumulacji kapitału” do „budowania zamożności w oparciu o innowacje i tworzenie przewagi konkurencyjnej opartej na wiedzy i kreatywności” (cyt. za złotoustym autorem programu PO), to może warto skończyć z opowieściami, że wyższe podatki są tylko na czas kryzysu? Może przynajmniej po wyborach zwycięska partia zacznie szukać grupy społecznej, którą należałoby nieco bardziej „wycisnąć” – trzecią stawką PIT, korektą podatku Belki... We Francji ochotnicy zgłosili się sami. Biorąc jednak pod uwagę „solidaryzm” najzamożniejszych Polaków, przyszły rząd sam będzie musiał ich pofatygować.
Michał Sutowski
"Krytyka Polityczna"/ Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego