Zapracowany jak Polak. Jesteśmy w europejskiej czołówce
Wątpię, aby tacy ludzie byli gotowi pracować po 16 godzin na dobę, żeby osiągnąć sukces. Indywidualne niepowodzenia bardzo często służą im potem jako uzasadnienie dla zmian systemowych – powiedział o przedstawicielach młodej lewicy prawnik, prof. Marcin Matczak. Tymi słowami ojciec rapera Maty, tak popularnego przecież wśród młodych, wywołał burzę.
Czy więc praca po 16 godzin na dobę to dobry pomysł? Czy rzeczywiście może ona przynieść "sukces"? I czy każdy powinien takiego sukcesu pragnąć?
Dla uproszczenia postawmy znak równości między sukcesem a wysokimi zarobkami. Rozpowszechniony pogląd na temat związku pracy z dochodami wygląda tak: należy ciężko pracować, żeby godnie zarabiać.
Tylko że ten obraz jest o wiele bardziej skomplikowany, bo na nasze zarobki wpływa mnóstwo innych zmiennych, niż tylko ciężka praca. I część z nich jest od naszej determinacji znacznie ważniejsza.
"Leniuchy" i "pracusie"
Jeżeli przyjrzymy się porównaniom międzynarodowym, to okaże się, że zależność między liczbą przepracowanych godzin a dochodami jest w zasadzie odwrotna, niż się powszechnie wydaje. To w krajach najzamożniejszych pracuje się najmniej. A najwięcej pracują obywatele krajów raczej biednych. Dowód?
Według - obejmującego ponad 40 krajów - zestawienia OECD w 2020 roku najkrócej pracowali Niemcy (1332 godziny średnio rocznie na pracownika). Później byli Duńczycy (1346), Brytyjczycy (1367), Norwegowie (1369) i Holendrzy (1399).
Z kolei najdłużej pracowali Kolumbijczycy (2172 godziny), Meksykanie (2124), Kostarykańczycy (1913), Koreańczycy (1913) i Rosjanie (1874).
Jeżeli więc za dobrą monetę wziąć pogląd, że ciężka, długa praca prowadzi do bogactwa, to Niemcy i Duńczycy powinni być najbiedniejsi, a w luksusy powinni opływać Kolumbijczycy i Rosjanie.
Tymczasem, jeśli spojrzymy na najmniej pracujące społeczeństwa świata, to pierwszą dwunastkę okupują te należące do najwyżej rozwiniętych. A więc również te, w których obywatele zarabiają najwięcej.
Po drugiej stronie, wśród najbardziej zapracowanej dwunastki narodów są tylko trzy wysoko rozwinięte gospodarki: wspomniana wyżej Korea Południowa, USA i Izrael. Polska z wynikiem 1766 godzin przepracowanych przez "uśrednionego pracownika" zamyka ową dwunastką.
Przypomnijmy, że powyższe dane pochodzą z OECD. Jeżeli spojrzymy na informacje tylko dla Unii Europejskiej, to Polacy znajdują się (wraz z Grekami i Bułgarami) na szczycie listy najdłużej pracujących narodów.
Wytłumaczenie tego fenomenu jest dość proste. Ludzie z państw rozwiniętych nie muszą długo pracować, aby utrzymać satysfakcjonujący poziom życia. Jeżeli po zaspokojeniu wszystkich podstawowych potrzeb mają do wyboru albo pracować więcej, aby osiągać wyższy dochód, albo po prostu odpocząć, spotkać się ze znajomymi, czy też podróżować, to zwyczajnie wybierają niepracowanie.
Pomagają im w tym traktowane na serio przez pracodawców (i instytucje kontrolne) prawo pracy oraz związki zawodowe.
Ale dlaczego tak wierzymy w związek między pracą a dochodem? Wynika to z naszej głębokiej psychicznej dyspozycji: wierzymy, że bogaci są bogaci dlatego, że na to zapracowali. A biedni są biedni zapewne dlatego, że są leniwi.
Psychologowie nazywają naszą skłonność do postrzegania rzeczywistości w ten sposób "hipotezą sprawiedliwego świata". Tylko że ona rzadko się sprawdza, ponieważ przypisuje ludziom więcej sprawczości, niż naprawdę jej posiadają.
Spójrzmy, chociażby na pensje w obrębie samej Unii Europejskiej. Unii – podkreślmy - będącej związkiem wysoko rozwiniętych państw świata.
Według danych Eurostatu najwyższa mediana płacy godzinowej jest w Danii. Najniższa natomiast w Bułgarii. Jeżeli bierzemy pod uwagę siłę nabywczą pieniądza, czyli robimy poprawkę na ceny w poszczególnych krajach, to mediana płacy Duńczyków jest niemal czterokrotnie wyższa niż mediana płac Bułgarów.
Inaczej mówiąc: Duńczycy od urodzenia mają kilkusetprocentową premię w zarobkach w porównaniu z Bułgarami. Nie muszą ciężej pracować, nie muszą dźwigać większych ciężarów. Po prostu rodzą się w odpowiednim miejscu.
A te porównania dotyczą tylko UE, w której nierówności płacowe - w porównaniu do nierówności globalnych - są niewielkie. Żeby było jeszcze bardziej obrazowo: jeżeli człowiek z kraju rozwijającego się będzie pracował niezmiernie ciężko i mądrze, to zapewne i tak zawsze pozostanie biedny. Człowiek z zamożnego kraju rozwiniętego nie musi się przesadnie starać, żeby żyć na naprawdę godnym poziomie.
Na to, jaki osiągamy dochód, ma więc wpływ cała złożona mapa czynników systemowo-gospodarczych: innowacyjność danej gospodarki, kapitał w niej obecny, instytucje rynku pracy, miejsce gospodarki w łańcuchu dostaw, nowoczesność jej infrastruktury, podatność na, jak to nazywają ekonomiści, szoki.
Ucz się Janek, ucz się, ucz… Tak, ale
Nasz wkład w to, jak zarabiamy, wobec tych czynników jest naprawdę niewielki. To system "generuje" sukces jednostek.
No dobrze - powiedzą niektórzy - ale jeżeli przyjrzymy się bardziej skali mikro, to nasz wysiłek, nasza ciężka praca nie będą bez znaczenia. Jeżeli nie będziemy porównywać ze sobą Afganistanu i Szwajcarii, tylko skupimy się na Polsce, to jasne stanie się, że te osoby, które dłużej i lepiej się uczyły, będą zarabiać więcej, czyż nie? Najbliższa prawdy odpowiedź to: "tak, ale…".
Wiemy, że wykształcenie ma wpływ na zarobki. Wiemy, że osoby z wyższym wykształceniem z reguły zarabiają więcej, niż osoby z wykształceniem jedynie średnim. Ekonomiści mówią o tym "premia edukacyjna". Może więc należy się po prostu przykładać do nauki? Tu pojawia się owo "ale".
Otóż okazuje się, że również na to, jak się uczymy, wpływ ma wiele czynników poza naszą determinacją. Według raportu CBOS w 2019 roku na korepetycje posyłało dzieci 48 proc. mieszkańców wsi. W miastach powyżej 500 tys. mieszkańców… 100 proc. Nawet jeśli trudno w to uwierzyć, to przynajmniej tak wynikało z deklaracji.
A jak wygląda sytuacja, jeśli spojrzymy na sprawę przez pryzmat wykształcenia?
34 proc. rodziców z wykształceniem zasadniczym zawodowym lub niższym posyła swoje dzieci na zajęcia pozalekcyjne. Wśród rodziców z wykształceniem wyższym jest to 90 proc. Widać więc, że to, czy ktoś się "przykłada do nauki", jest związane z miejscem jego urodzenia. I tym geograficznym, i tym na drabinie społecznej.
Dzieci rodziców z dużych miejscowości i z lepszym wykształceniem mają potężną premię choćby w postaci środków przeznaczanych na zajęcia dodatkowe. A te przecież przekładają się na kolejne szczeble edukacyjne.
Niezwykle ciekawym uzupełnieniem tego obrazu są badania prof. Piotra Długosza z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. W jednym ze swoich artykułów Długosz pisze: "jeśli ojciec miał wykształcenie wyższe, to szanse na jego dziedziczenie wynoszą 66 proc. Wśród respondentów, gdzie ojcowie posiadali średnie wykształcenie, szanse na wyższe wykształcenie respondenta wynosiły 41 proc. Jeśli zaś ojciec legitymował się wykształceniem gimnazjalnym i niższym, te szanse wynoszą 9 proc.".
Mimo jednak ograniczonego wsparcia ze strony rodziców, mimo braku dziedziczenia kapitału ekonomicznego, kulturowego, intelektualnego i towarzyskiego rodziny, części osób z małych miejscowości udaje się dostać na elitarne studia. A później trafić do naprawdę dobrze płatnej pracy.
Sam znam osoby urodzone na Mazurach w latach 80. (a więc w momencie, kiedy Polska była krajem rozwijającym się), którym udało się zrobić międzynarodową karierę i które zarządzają zespołami ludzi w Szwajcarii.
Znam przypadek człowieka z niewielkiej miejscowości, który stworzył firmę związaną z nowymi technologiami, wycenianą na setki milionów złotych. Znam programistów, którzy byli na tyle dobrzy, że pracują dla firm z całego świata i robią to z miejsc na całym świecie, ponieważ ich na to stać. I wszystko to okupili ciężką pracą we wczesnej młodości. I wszyscy oni przeskoczyli tysiące uprzywilejowanych dzieciaków pochodzących z rodzin z klasy średniej wyższej.
I prawdopodobnie właśnie takich ludzi miał na myśli Matczak, mówiąc o "pracy po 16 godzin na dobę". Dla niektórych rzeczywiście taka praca bywa przepustką do sukcesu. Prawdopodobnie zresztą jedną z takich osób jest sam Marcin Matczak.
Według powszechnie dostępnych w sieci danych Matczak pochodzi z niewielkiej miejscowości. Nie ma zaś informacji, z których można byłoby wnioskować, że jego rodzice byli wysoko postawieni i dobrze ustosunkowani.
Mówiąc o "sukcesie", miał raczej na myśli zawody klasy średniej, a precyzując - klasy średniej wyższej. Lewica, która mu odpowiadała, najczęściej mówiła o pracach prostych, często niskopłatnych, w których częstą praktyką jest wyzysk.
Umrzeć z przepracowania
Badaczka Dora Gicheva z University of North Carolina te pierwsze prace nazywa "career jobs", a te drugie "non-career jobs", czyli w uproszczeniu prace, w których możesz zrobić karierę i prace, w których trudno mówić o jakiejkolwiek "karierze".
W strukturę pierwszej grupy prac jest wpisana ścieżka awansu zawodowego. W drugiej awans i kariera są mało prawdopodobne, jeśli nie niemożliwe.
Do career jobs zaliczają się takie zawody jak lekarz, specjalista IT, naukowiec, architekt, czy prawnik, którym jest prof. Matczak. Do non-career cała reszta: sprzedawcy, nauczyciele, fryzjerzy, kierowcy taksówek. I tu ważna sprawa: większość prac dostępnych na rynku i wykonywanych przez pracowników należy do tej drugiej kategorii.
I rzeczywiście, z badań Gichevy opublikowanych w 2013 roku wynika, że dłuższa praca w career jobs zwiększa dochód. Chodzi oczywiście o zwiększenie stawki godzinowej, a nie o zwiększenie dochodu po prostu przez dłuższą pracę. Ten model to kwestia non-career jobs; taksówkarz, żeby zwiększyć swój dochód, może głównie dłużej pracować.
Z badań Gichevy wynika, że dla grupy tak zwanych młodych profesjonalistów po przekroczeniu 47 godzin pracy tygodniowo każde dodatkowe 5 godzin pracy dawało roczną premię w postaci 1-procentowego wzrostu wynagrodzenia. Podkreślmy jeszcze raz: chodzi o wzrost stawki godzinowej.
Dlaczego miało tak się dziać? Dora Gicheva twierdzi, że te kolejne przepracowane godziny w dłuższej perspektywie oznaczają wzrost wydajności pracowników, ponieważ zostając dłużej w pracy uczą się kolejnych zadań. Długie godziny spędzone za biurkiem to wzrost ich kapitału ludzkiego.
Youngjoo Cha z Indiana University i Kim Weeden z Cornell University zwracają uwagę, że premia za dodatkowe godziny pracy, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, zaczęła się pojawiać dopiero około lat 90. Badacze podkreślają również, że premia dotyczy przede wszystkim wolnych zawodów, "career jobs", jakby powiedziała Gicheva.
I znów jest pewne "ale": tego rodzaju praca w dłuższej perspektywie jest po prostu wyniszczająca.
Dowodem mogą być badania zaprezentowane w tym roku przez Światową Organizację Zdrowia. Według WHO w 2016 z powodu przepracowania na świecie umarło niemal 750 tys. ludzi. Nie były to zgony w pracy, były to śmierci "nadliczbowe".
W przypadku przekroczenia 55 godzin pracy w tygodniu znacząco wzrastało ryzyko zgonu z powodu udaru lub problemów sercowo-naczyniowych. Dotyczyło to osób po 45 roku życia, głównie mężczyzn. Na to ryzyko częściej narażeni byli mieszkańcy Azji Południowo-Wschodniej z powodu kultu pracy.
Kult długich godzin
Nawet jeśli Marcin Matczak naprawdę miał na myśli tylko "career jobs", to trudno bronić całej jego wypowiedzi, ponieważ chwilę po tym, jak mówi o pracy po 16 godzin, sarka na młodych, że oczekują zmiany systemu, aby ten rzekomo maskował ich niepowodzenia.
W skrócie: "jeśli ja mogłem, to i ty możesz. Ba! Nawet powinieneś".
Powinieneś pracować te 16 godzin na dobę, bo jeśli tego nie robisz, to coś jest z tobą nie tak. O tym zjawisku mówią zresztą przywoływani wyżej Youngjoo Cha i Kim Weeden.
Otóż w Stanach Zjednoczonych od lat 90. w miejscach, gdzie narasta kult długich godzin pracy, osoby, które nie chcą grać w tę grę, są przez swoje środowisko karane.
W ten sposób wytwarza się kultura pracy, w której dodatkowe godziny nie są już tylko dobrą wolą osoby, która preferuje bardziej dynamiczne wspinanie się po ścieżkach kariery; stają się oczekiwaną normą.
O tym też można usłyszeć od przedstawicieli wielu wolnych zawodów w Polsce. Jeżeli ktoś nie godzi się na kult długich godzin, to wskazywane mu są drzwi wyjściowe.
Tymczasem robienie wielkiej kariery nie jest i zapewne nawet nie powinno być domyślną ścieżką dla wszystkich ludzi. Ba, jest to ścieżka dla niewielkiej części z nas.
Tym, którym udało się awansować społecznie, należy się szacunek. Ale szacunek należy się też tym, którzy po prostu chcą spokojnie żyć i którzy traktują swoją pracę w sposób instrumentalny: jako sposób na zdobycie dochodu pozwalającego na godne funkcjonowanie. Takich ludzi jest większość.
I dla takich ludzi system powinien się zmieniać. Żeby nie musieli pracować po 16 godzin, aby móc pojechać raz w roku na wakacje.