Bogatym zabrać, biednym dać. Czyli komu i co obiecuje PiS?
PiS chce dawać i odbierać. Ma wielkie plany: wyższe podatki dla najbogatszych, 500 zł za drugie i każde kolejne dziecko, podatek od banków i supermarketów, ulgi dla młodych przedsiębiorców. Partia Jarosława Kaczyńskiego chce dużo zrobić, ale niestety nie mówi za co.
25.02.2014 | aktual.: 09.08.2016 19:49
Nikt nie da tyle, co polityk obieca - głosi stare porzekadło. Prawo i Sprawiedliwość szykując się do serii wyborów do europarlamentu, samorządowych oraz parlamentarnych podąża sprawdzoną drogą. W kolejnej modyfikacji programu gospodarczego już na początku zaznacza, że przyszłość to mądry interwencjonizm państwowy.
Zakres zmian jest ogromny. PiS chce reformować nie tylko finanse publiczne, ale także system opieki zdrowotnej, emerytury, podatki, świadczenia społeczne, rynek nieruchomości czy ratować demografię. Choć w kilku miejscach program jest niespójny, to jednak zdaniem prof. Ryszarda Bugaja dobrze, że ktoś wreszcie nie chce działać tylko na krótką metę.
- Podoba mi się, że program jest całościowy. Dotychczas większość zmian to było łatanie dziur w powiązaniu z doraźnymi okolicznościami i naciskami lobbystycznymi. Widać to szczególnie w ochronie zdrowia, gdzie wydatki wyraźnie wzrosły, a jakość świadczeń się nie zmieniła. Pieniądze wsiąkły po prostu w medycznym biznesie - mówi prof. Bugaj.
Podatki: niższe dla małych, wyższe dla wielkich
Tu szykują się największe zmiany. Po pierwsze PiS chce nowej stawki podatkowej. Osoby zarabiające co najmniej 25 tys. zł miesięcznie mają płacić podatek w wysokości 39 proc. Nie podano ile osób podatek by objął, ani jakie są spodziewane wpływy do budżetu. Wbrew pozorom nie będą to zawrotne sumy. Takich osób w naszym kraju jest bowiem garstka. W 2010 roku KPMG szacowało, że tylko 50 tys. Polaków zarabia powyżej 20 tys. miesięcznie.
- Część osób od wyższego podatku będzie uciekać. Jest tu trochę możliwości. Trzeba jednak pamiętać, że nawet jeśli państwo zabierze te pieniądze najbogatszym, to ich oszczędności przestaną rosnąć. Nie będzie z czego inwestować. Będzie więc mniej inwestycji, których i tak w Polsce cały czas nam brakuje - zauważa Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Plus Banku.
PiS jednocześnie planuje obniżyć podatki dla najbiedniejszych. Kwota wolna od podatku ma zostać stopniowo zwiększana do 6 tys. zł.
Spore zmiany dotyczyć mają też podatku VAT. Przede wszystkim przywrócone zostać mają stare stawki - obniżka z 23 do 22 proc. - bo zdaniem twórców programu gospodarczego podwyżka sprawiła, że przychody do budżetu zamiast wzrosnąć - spadły.
- Nie wie lewa ręka, co robi prawa. Coś tu nie gra. Z jednej strony sugerują, że podwyżka podatków przekłada się na spadek wpływów budżetowych, a z drugiej sami próbują podwyższać podatki wśród najbogatszych - dodaje Wojciechowski.
Pozytywną zmianą w VAT dla przedsiębiorców ma być także sposób jego pobierania. PiS chce wprowadzić metodę kasową, dzięki której podatek firma zapłaci dopiero, gdy dostanie zapłatę za fakturę.
Gorsze informacje PiS ma dla banków, ubezpieczycieli i sieci handlowych. Partia Jarosława Kaczyńskiego od Forum Ekonomicznego w Krynicy chce na te firmy nałożyć nowe podatki. Teraz precyzuje, że od instytucji finansowych chce ok. 5 mld zł rocznie. To mniej więcej jedna trzecia rocznych zysków wszystkich polskich banków. Sklepy wielkopowierzchniowe dorzucić mają kolejne 2 mld zł.
- To oczywiście pomysły ściągnięte z Węgier od Victora Orbana. Szkoda tylko, że nikt nie sprawdził, jak opodatkowanie banków wpłynęło na rynek. Węgrzy płacą dziś o 40 proc. wyższe opłaty bankowe niż wcześniej. Ten sam mechanizm zadziała też u nas. Po prostu supermarkety i banki przerzucą opłatę na konsumenta - mówi Wiktor Wojciechowski, główny ekonomista Plus Banku.
Jak przypomina jednak Elżbieta Mączyńska, banki są dziś w uprzywilejowanej sytuacji. W zasadzie jako jedyne nie muszą od swoich usług płacić podatku VAT.
- Mądrze skonstruowany podatek może więc mieć sens - zauważa szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.
Duża pomoc dla małych firm
Jednocześnie PiS, chce zrobić ukłon w kierunku mikroprzedsiębiorstw. Najmniejsi mają liczyć na niższy CIT, wynoszący jedynie 15 proc.
PiS świetnie odczytuje też nastroje społeczne związane z ZUS-em, który w powszechnej świadomości jest głównym hamulcowym w rozwoju małych firm. Autorzy programu gospodarczego chcą więc znieść przymus płacenia składki dla nowozakładanych firm na okres 18 lub 24 miesięcy. Mniejszy, bo tylko 50 proc., ZUS płacić mają też firmy z terenów "zdegradowanych ekonomicznie". Podobnych rozwiązań ma być zresztą więcej.
- Nie podoba mi się ogromne zaufanie do instrumentów podatkowych. Autorzy stwierdzili, że w ten sposób wszystko da się załatwić: dajemy ulgę podatkową i problem znika. To nie jest złoty środek - uważa prof. Bugaj.
Kto może liczyć na pieniądze?
Jest jednak kilka grup, które liczyć mogą na coś więcej. PiS pragnie bowiem dać rodzinom wielodzietnym po 500 zł na dziecko. Definicja wielodzietności jest tu potraktowana bardzo dosłownie. Dodatek rodzinny wypłacany ma być na drugie, trzecie czy czwarte dziecko. Pieniędzy nie dostaną jedynie rodzice jedynaków.
Według danych GUS, w Polsce jest około 3,55 mln dzieci, na które przypadałby ten nowy dodatek rodzinny. Miesięcznie trzeba byłoby więc wydać niecałe 1,8 mld zł, a rocznie 21,3 mld zł. To mniej więcej tyle, ile w 2014 roku do budżetu państwa ma wpłynąć z tytułu wszystkich podatków CIT. To wyliczenia uproszczone, bo PiS twierdzi, że do rodzin z wysokimi dochodami pieniądze nie trafią. Brak jednak nawet sugestii, o jakich zarobkach rodziców mowa.
- Dzietność kobiet w Polsce jest na tragicznym poziomie. Jednak nie tędy droga. W większości przypadków kobiety nie będą rodziły tylko dlatego, że otrzymają zasiłek od państwa. Powinny być stworzone warunki wychowania i opieki dzieci tak, by kobiety mogły pracować. Płace nie są tak wysokie, żeby dziś polską rodzinę stać było na utrzymanie z jednej pensji - komentuje prof. Mączyńska.
Pieniądze dla rodzin wielodzietnych to jednak mały pikuś przy planach inwestycyjnych. Jarosław Kaczyński obiecuje, że po dojściu do władzy w infrastrukturę, mieszkalnictwo czy energetykę zainwestuje w sumie aż bilion złotych. Dla porównania roczny budżet Polski oscyluje obecnie w granicach 300 mld zł.
Skąd więc te pieniądze? 500 mld zł ma pochodzić z funduszy unijnych i wkładu krajowego, 200 mld to pieniądze z nowych zasad podatkowych, 300 mld to pieniądze z kredytów dla małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP) od Banku Gospodarstwa Krajowego, NBP i ministerstwa finansów. Program inwestycyjny na miarę Centralnego Okręgu Przemysłowego ma wygenerować dodatkowe 1,2 mln miejsc pracy.
Co ci ludzie mają konkretnie robić? PiS chce dokończyć budowę autostrad, kontynuować budowę elektrowni atomowej oraz wznowić plany inwestycji w nowe bloki węglowe. Poza tym myśli o powrocie do koncepcji nowego lotniska zlokalizowanego między Łodzią a Warszawą. Partia chce też postawić na nieruchomości.
- Prawo i Sprawiedliwość przyjmuje jako zasadę konieczność stymulowania przez państwo budowy mieszkań - napisano w dokumencie.
W planach jest więc powrót do programu Rodzina na Swoim, stworzenie systemu mieszkań na wynajem, kas mieszkaniowych oraz budowy lokali, w których cena metra kwadratowego wyniesie ok. 2,5 tys. zł. Dziś tyle mieszkania nie kosztują nawet na obrzeżach byłych miast wojewódzkich.
Całość programu politycznego PiS to ponad 160 stron, z czego większość poświęcona jest zmianom gospodarczym w polityce społecznej czy demografii. Partia opisuje nie tylko te wielkie rzeczy, ale także mniejsze. Przykładowo chce utrzymania placówek pocztowych na wsi czy powrotu do opieki medycznej w placówkach oświatowych.
- Zlikwidowaliśmy pielęgniarki w szkołach by zaoszczędzić parę złotych. Dziś nasze dzieci są jednymi z najczęściej chorujących w Unii Europejskiej. To, czego nie wydamy teraz na profilaktykę wróci do nas z kilkukrotnie wyższym rachunkiem za leczenie. Dobrze, że ktoś to wreszcie dostrzegł - mówi prof. Mączyńska
Jak dodaje, choć program jest wieloaspektowy, to jednak brak jednej i chyba najważniejszej rzeczy.
- Choć jest tu kilka ciekawych pomysłów, to główna słabość tego programu, to brak rachunku ekonomicznego. Nikt nie policzył, ile to wszystko będzie kosztowało - podsumowuje szefowa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.