Dlaczego Tusk nie lubi polskich małych przedsiębiorców?
Polski system gospodarczy wygląda tak, jakby tworzono go pod największe firmy państwowe i międzynarodowe koncerny, które stać, by radzić sobie z gąszczem przepisów przy pomocy sowicie opłacanych kancelarii prawnych. Dlaczego nasze rządy robią wszystko, żeby nie rozwijała się klasa średnia? Może dlatego, że rząd sam funkcjonuje jak koncern, który dba tylko o kluczowych klientów, czyli tych dostarczających mu najwięcej pieniędzy.
10.08.2014 | aktual.: 10.08.2014 10:34
W reakcji na treść opublikowanych przez "Wprost" rozmów polityków prezydent Pracodawców RP w wywiadach dla "Rzeczpospolitej" i "Dziennika Gazety Prawnej" wyraził swoją opinię o stosunku władzy do przedsiębiorców: "Zaniepokojenie budzi nie tylko wrogość, z jaką prominentny polityk odnosi się do przedsiębiorców, lecz także fakt, że nie ma ona charakteru odosobnionego. Stawiam tę tezę nie po wysłuchaniu wyłącznie tej jednej rozmowy, ale na podstawie wielokrotnych obserwacji sposobu zachowywania się różnych wysokiej rangi urzędników. I to od lat, niezależnie od barw politycznych koalicji tworzących zaplecza rządowe".
Działalność kolejnych rządów po przełomowej ustawie zmarłego niedawno ministra Wilczka, sprowadzała się faktycznie do stopniowego zmniejszania wolności dla krajowych małych i średnich przedsiębiorców. Mnogość i stopień skomplikowania przepisów od uwolnienia rynku na początku lat 90. nieprzerwanie rosły i rosły. Przez długi czas preferowane podatkowo były inwestycje zagraniczne, a przedsiębiorcy mali i średni przez ustawodawcę traktowani jak potencjalni przestępcy. Tylko ci najbardziej obrotni i odporni lub też odpowiednio umocowani znajomościami w systemie dają sobie z tym radę. Aż dziw, że im się jeszcze chce i nie wynoszą się na Zachód.
Dzieje się to w sytuacji, kiedy mali i średni przedsiębiorcy zatrudniają trzy czwarte Polaków i to oni są głównym motorem popytu na pracę, a więc i głównie dzięki nim można mieć nadzieję, że w przyszłości realne zarobki wzrosną.
Tak, tak, to nie pomyłka. To nie rząd, podnosząc płacę minimalną podwyższa zarobki Polaków. Cena pracy, jak i każdego innego dobra na rynku, zależy głównie od popytu na pracę i podaży pracy. Jeśli ktoś naprawdę chce doprowadzić do zwiększenia płac, to powinien robić wszystko, żeby popyt na pracę rósł jak najbardziej. Tymczasem, jedynym znanym rządowi sposobem na podwyższanie płac jest ustawowe podwyższanie płacy minimalnej.
Czytaj także: Rząd planuje wprowadzić przepisy, które mogą zaszkodzić gospodarce»
Jeśli idea płacy minimalnej miałaby być dobra, to dlaczego z tego dobra nie skorzystać w większym stopniu i nie zwiększyć jej od razu do 10 tys. zł? Rząd aż takiej głupoty nie robi, bo mimo pozorów dobrze wie, jak to działa. Przy tak dużych stawkach żadnego przedsiębiorcy nie byłoby stać, żeby zatrudniać wysoko opłacanych pracowników i większość firm by upadła pozostawiając po sobie armię bezrobotnych. Trzeba jednak zrozumieć, że nawet obecna dużo niższa niż 10 tys. zł płaca minimalna i tak wyklucza z rynku pracy część osób, spychając ich w kierunku pomocy społecznej i zasiłków dla bezrobotnych. Dodatkowo dla małego przedsiębiorcy, który chce zatrudnić pracownika, płaca minimalna jest dodatkową komplikacją systemu, która zmusza do zatrudniania pomocy prawnej i księgowych. Ucieczką przed regulacjami jest praca na czarno albo wynajmowanie jednoosobowych firm.
Żeby podwyższyć zarobki, potrzebny jest jak największy popyt na pracę. Ten zgłaszany jest głównie przez małych i średnich przedsiębiorców, a u nas robi się wszystko, żeby przedsiębiorcy mieli jak najtrudniej!
Niżej podpisany miał na początku lat 90. małą jednoosobową firmę handlową. Jedyną formalnością, jakiej wymagał ode mnie ówczesny rząd, było złożenie w urzędzie księgi przychodów i rozchodów z wypełnionymi rubryczkami. Tylko raz do roku musiałem zjawić się w urzędzie skarbowym!
To, że ludzie oszukiwali wtedy na podatku dochodowym, przy braku realnej kontroli, wykazując koszty i zero zysku, to rzecz oczywista. Ale ktoś mądry zrozumie, że zarazem się bogacili, a w miarę wzrostu bogactwa, wielu zaczynało inwestować, a na pewno wydawać pieniądze, kupując na rynku towary produkowane przez innych przedsiębiorców, budować domy, zatrudniając robotników budowlanych i kupując produkowane w kraju materiały. Dzięki temu gospodarka mogła się rozwijać. Mimo że rząd nie dostał za wiele podatku dochodowego od małych firm, to zarazem nie musiał wypłacać zasiłków armii bezrobotnych, opuszczających progi, upadających nierentownych państwowych gigantów. Zyskiwał też na podatkach pośrednich przy rosnącej konsumpcji. Kiedy rynek pracy jednak zaczął się normować i nadwyżka bezrobotnych przynajmniej częściowo została "zassana" przez nowo powstające przedsiębiorstwa, zaczęła się biurokratyczna kontrakcja. Małe firmy spełniły swoją rolę i koniec tej wolności.
Kiedy po raz drugi zakładałem firmę już w XXI wieku, chcąc dorobić do pensji z etatu, od razu zasypany zostałem gradem formalności i deklaracji. Okazało się, że mimo braku jakichkolwiek zysków z świeżo założonej firmy, muszę i tak płacić ubezpieczenie zdrowotne do ZUS i nie pomogło nawet to, że zusowski zdrowotny haracz w pełnej kwocie już płaciłem, jako osoba zatrudniona na cały etat. Koszty dodatkowego ZUS-u zmusiły mnie w końcu do zamknięcia działalności - nie starczyło środków na rozkręcenie biznesu. Trzy czwarte ostatecznej straty stanowiły składki na Zakład Ubezpieczeń Społecznych.
Jak ma się tworzyć klasa średnia, skoro już na samym starcie działalności rząd rzuca kłody pod nogi, a potem zmusza do monitorowania zmian w tysiącach przepisów?
Galimatias prawny i podatkowy wydaje się mieć wyższy sens. Małe firmy zmuszone są do zatrudnienia firmy księgowej (kolejny koszt), obarczone są formalnościami, które zajmują cenny czas. Przedsiębiorcy mogliby go poświęcić na rozwój biznesu, ale nie mogą, w związku z czym nie stanowią aż tak dużego zagrożenia dla dużych koncernów, co mogłoby się stać, gdyby formalności było drastycznie mniej. W dużych koncernach koszty opanowania formalności rozkładają się na efekt skali. W małych firmach poświęca się im nieproporcjonalnie dużo energii.
Trochę światła na powody takiej, a nie innej konstrukcji systemu gospodarczego rzuca zestawienie "Pulsu Biznesu", pokazujące największych płatników podatku dochodowego w Polsce. W dużym skrócie, najwięcej do budżetu wrzucają spółki państwowe, potem korporacje zagraniczne, a na szarym końcu są krajowe firmy prywatne. Proporcje widać po porównaniu największych płatników w tych trzech kategoriach:
- państwowy KGHM (państwo nie ma co prawda powyżej połowy udziałów, ale statut spółki powoduje, że to państwo decyduje o obsadzie zarządu i de facto sprawuje władzę w firmie) zapłacił 1,5 mld zł, a drugi największy podatnik w kategorii "państwowych" PKO BP - 870 mln zł
- w kategorii firm zagranicznych należący do Włochów Bank Pekao SA zapłacił 670 mln zł, a hiszpański BZ WBK 336 mln zł
- największa polska prywatna grupa finansowa "Getin Holding" zapłaciła 124 mln zł, a polska detaliczna sieć sprzedaży ubrań LPP 63 mln zł.
Już na pierwszy rzut oka widać, że polscy prywaciarze nie zasilają kasy państwa największymi środkami. Źle traktujący ich polski rząd działa podobnie do wielkich korporacji, które zawsze mają specjalne działy do obsługi kluczowych klientów, a pozostałych klientów traktują gorzej.
Tymi najlepszymi klientami są firmy państwowe, gdzie dodatkowo trzeba chronić posady dla rodzin i znajomych polityków, oraz firmy zagraniczne, gdzie w przypadku zbytniej nachalności naszego państwa w obronie może stanąć inne państwo, więc lepiej za bardzo nie fikać.
I w przypadku firm zagranicznych czasem zdarzy się wyjątek, jak ostatnio w przypadku spółki Leszno Copper, będącej częścią kanadyjskiego holdingu Lumina Copper Corp. Przyznaną w styczniu koncesję na wydobycie miedzi w Polsce rząd kilka miesięcy później cofnął, a sam premier Tusk straszył nasłaniem ABW, żeby przeanalizować okoliczności sprawy. Jak widać i na zagraniczną firmę państwo się rzuci, jeśli tylko zagrozi konkurencją żywotnym interesom najlepszej dojnej krowy, czyli KGHM. Firma była z dalekiej Kanady i nie wiadomo, czy rząd na to samo odważyłby się, gdyby chodziło o Niemców czy Francuzów.
W obronie naszych małych i średnich przedsiębiorców nie staje prawie nikt. Tym bardziej, że w potocznej opinii ludu są oni zdziercami, więc na wiele można sobie z tymi "misiami" pozwolić. Jakby co, to większość wyborców przyklaśnie albo zbędzie zdaniem "na biednego nie trafiło", a potem nie powiąże własnych kłopotów ze znalezieniem dobrze płatnego zajęcia ze złym traktowaniem małych firm. Refleksja, że bez tych przedsiębiorców nie byłoby nawet takiej posady, jaką się ma, niestety do świadomości ludzi jakoś ciężko dociera.
Jacek Frączyk, WP.PL