Domy w USA nie przestają tanieć
Chociaż z ostatnich danych mówiących o rosnącej liczbie transakcji czy nowych pozwoleń na budowy na amerykańskim rynku nieruchomości część ekonomistów wyciąga wnioski o wygasaniu wieloletniego trendu spadkowego, to wciąż takiej tezy nie potwierdzają ceny domów.
27.03.2012 | aktual.: 27.03.2012 17:13
Opublikowany we wtorek indeks Case-Schiller monitorujący ceny nieruchomości w 20 największych metropoliach spadł o 3,8 proc. r/r i tym samym ustalił nowe minimum, a węższy indeks z 10 miejskich aglomeracji spadł o 3,9 proc. r/r. W styczniu spośród 19 miast (Charlotte spóźniło się z raportowaniem danych i tym razem nie zostało uwzględnione w zestawieniu) ceny nieruchomości wzrosły w odniesieniu do poziomów sprzed roku zaledwie w trzech ośrodkach - z czego dwa to miasta, które w ostatnich kwartałach odnowały potężne spadki cen (Detroit, Phoenix, Denver). Nowe minima osiągnęły ceny nieruchomości w ośmiu miastach, m.in. Chicago, Las Vegas, Nowy Jork i Seattle.
Tuż po rozpoczęciu sesji na Wall Street wszystkie główne indeksy poprawiały o ok. 0,2 proc. wyniki z poniedziałku. Inwestorzy, którzy po tym jak dzień wcześniej indeks NASDAQ znalazł się najwyżej w tej dekadzie, mają skłonność do podkreślania optymistycznych aspektów najnowszych danych i przemilczania tych negatywnych, oczekiwali jeszcze na publikację indeksu Conference Board obrazującego nastroje konsumentów (wypadł zgodnie z oczekiwaniami - 70,2 pkt) oraz ostatni z czterech wykładów Bena Bernanke na George Washington University. Ok. godz. 16.30 WIG20 oddał część wcześniejszych zwyżek i powrócił w okolicę poziomu z otwarcia sesji - tzn. zyskiwał na wartości ok. 0,5 proc., co i tak należało do najlepszych wyników na europejskich parkietach. Spadki w Grecji sięgały 2 proc., a we Francji, Hiszpanii i na Węgrzech zbliżały się do 1 proc. Na GPW pozytywnie wyróżniały się spółki paliwowe - akcje PKN Orlen i Lotos drożały po południu o ok. 2 proc. oraz wracająca do łask inwestorów po głębokiej przecenie spółka PBG,
której walory we wtorek wyceniano aż o ok. 12 proc. wyżej niż dzień wcześniej.
W poniedziałek można było dojść do wniosku, że każdy usłyszał to co, chciał - optymiści podkreślali wzmiankę o konieczności wspierania dalszej poprawy koniunktury na rynku łagodną polityką pieniężną jako wstępną zapowiedź następnego programu banku centralnego, natomiast pesymiści nie musieli szczególnie silić się na równie kreatywne interpretacje, gdyż przemówienie Bernanke w większość polegało na wskazaniu słabych punktów rynku pracy i amerykańskiej gospodarki. Usłyszeliśmy między innymi, że spadek stopy bezrobocia w ciągu ostatnich sześciu miesięcy z 9,1 proc. do 8,3 proc. był prawdopodobnie jednorazowym ożywieniem. Znajduje to potwierdzenie w danych pokazujących, że za około połowę tego spadku odpowiadał techniczny czynniki - kurczenie się zasobów siły roboczej (osoby pozostające przez wiele miesięcy bez pracy rezygnowały z dalszych poszukiwań lub przestały być wliczane do tej kategorii ze względów demograficznych).
Warto zwrócić uwagę, że stanowisko przewodniczącego Fed w rozgrywającym się właśnie pokerze może się istotnie różnić od tego, czego oczekuje większość ekonomistów. Wbrew pozorom w interesie Bena Bernanke może być przekonanie inwestorów, że fundamenty amerykańskiej gospodarki są znacznie gorsze niż sądzą eksperci, ponieważ pomogłoby to realizować dwa kluczowe dla banku centralnego cele - zmniejszenie presji na wzrost cen (skoro gospodarka USA rośnie wolniej, cena ropy powinna cofnąć się na niższe poziomy) oraz powstrzymanie wzrostu cen długu (ostatnia dynamiczna wyprzedaż obligacji USA pokazała, że inwestorzy obawiają się, z jednej strony, o brak popytu na te papiery po wygaśnięciu operacji Twist, a z drugiej, uwzględniając szybszy wzrost gospodarczy liczą na wcześniejsze podwyżki stóp niż zapowiada oficjalne stanowisko FOMC.
Łukasz Wróbel,
Noble Securities