Euro jak gorący kartofel
Nasi politycy traktują wejście Polski do strefy euro jak płacenie mandatu. Kiedyś to zrobić trzeba, ale najlepiej jak najpóźniej i jak najdyskretniej. Z tym drugim jest trudniej, więc nikomu nie zależy na tym, żeby wychodzić przed szereg.
16.11.2014 | aktual.: 16.06.2015 11:19
Chciałbym życzyć umiejętności koncentracji na sprawach najważniejszych” - takimi słowami prezydent Bronisław Komorowski zwrócił się do premier Ewy Kopacz tuż po zaprzysiężeniu nowego gabinetu. Opowiedział się za przygotowaniem Polski do debaty nad „umocnieniem naszego miejsca w integrującej się Europie”. Po chwili doprecyzował, że ma na myśli dyskusję, a następnie ewentualne decyzje dotyczące członkostwa Polski w strefi e euro. Komorowski zaznaczył, iż wymaga to spokoju i konsekwencji oraz budowania porozumienia z innymi środowiskami politycznymi i społecznymi w Polsce – i to w jak najszerszym wymiarze. Dodał, że chciałby ten temat „położyć na sercu wszystkim, nie tylko rządowi”. Niemal natychmiast niemiecki „Frankfurter Allgemeine Zeitung” pochwalił prezydenta, nazywając go politycznym zawodowcem i politykiem, który doskonale wyczuł moment, by powiedzieć to, o czym od dłuższego czasu w Polsce się myśli.
Zachwyty niemieckich mediów nie zmienią jednak faktu, że porozumienia w sprawie przyjęcia wspólnej waluty w Polsce nie ma. Ile partii politycznych, tyle pomysłów na to, kiedy zastąpić złotego, ile lat poczekać na dobry moment i co należy zrobić w pierwszej kolejności, by do strefy euro wejść.
Pruski kontra Szczurek
Prezydent Komorowski, choć i tak podchodzi do sprawy ostrożnie, wydaje się być szczerym entuzjastą szybkiego porzucenia złotego, które wymusiło na nas przystąpienie do Unii Europejskiej w 2004 r. W orędziu przed Zgromadzeniem Narodowym, wygłoszonym w czerwcu tego roku z okazji 25-lecia pierwszych częściowo wolnych wyborów namawiał rząd Donalda Tuska do rozpoczęcia poważnej debaty na ten temat. Mimo iż od razu zaznaczył, że decyzję w tej sprawie powinien podjąć już rząd wyłoniony w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych, premier wpadł w popłoch, pomieszany ze złością na słowa prezydenta, a opozycja przystąpiła do ataku, krytykując ideę szybkiego przyjęcia wspólnej waluty. Ponad rok wcześniej Komorowski zwołał nawet Radę Gabinetową, dotyczącą wprowadzenia euro, próbując wymusić na rządzie Tuska jakiekolwiek ustalenia w sprawie harmonogramu działań – ale jak się okazało – bezskutecznie. Wrócił do tematu dwukrotnie, w czerwcu i teraz, wykorzystując okazję zaprzysiężenia nowego gabinetu. Po ostatnim
wystąpieniu prezydenta przed Zgromadzeniem Narodowym minister finansów Mateusz Szczurek stwierdził dyplomatycznie, że Polska powinna świadomie podjąć decyzję o wejściu do eurolandu, zręcznie unikając bezpośredniego odniesienia się do słów prezydenta o debacie. Eksperci twierdzą, że jest zdecydowanym przeciwnikiem szybkiej zmiany waluty.
Ale to właśnie Mateusz Szczurek będzie nadawał ton debacie o euro od strony rządowej, mając za sobą Radę Gospodarczą przy premierze. I stanie w wyraźnej kontrze do prezydenta, który podobno pilnie wsłuchuje się w głos prof. Jerzego Pruskiego, swojego świeżo upieczonego etatowego doradcy do spraw ekonomicznych.
– Profesor Pruski to gorący, zdecydowany zwolennik wejścia Polski do strefy euro i obecnie pierwszy doradca prezydenta w tych kwestiach. To, co robi Bronisław Komorowski jest rodzajem wywierania miękkiej presji na rząd, zwracaniem uwagi na problem, z którego trzeba będzie wybrnąć – twierdzi prof. Marian Noga, ekonomista, były członek Rady Polityki Pieniężnej.
Analitycy nie mają jednak wątpliwości, że nowy rząd z premier Ewą Kopacz nie zrobi nic, by przyspieszyć proces wprowadzenia wspólnej waluty, bo grozi to porażką w nadchodzących wyborach. Z najnowszego, sierpniowego sondażu GfK Polonia wynika, iż przeciwników przyjęcia euro jest aż 74 proc., 42 proc.
Polaków jest zdecydowanie przeciwnych przyjęciu wspólnej waluty, a raczej przeciwnych jest 32 proc. Zdecydowanych zwolenników jest zaledwie 5 proc., a 17 proc. badanych raczej poparłoby wprowadzenie euro. Sondaże innych ośrodków pokazują, że przeciwnicy wprowadzenia euro jeżeli nie dominują, to jest ich w najlepszym wypadku tyle samo, co zwolenników. Wniosek może być tylko jeden: żaden, nawet najbardziej odważny i reformatorski rząd w roku wyborczym nie zrobi nic, by postawić się elektoratowi okoniem.
„Przygotuj się i obserwuj”
Debata debatą, ale Polska nie spełnia dziś kryteriów, związanych z wejściem do strefy euro, co jest między innymi pochodną przedłużającego się spowolnienia gospodarczego w Europie i stosowania skomplikowanej inżynierii finansowej przez kolejnych ministrów finansów. Są to tzw. kryteria z Maastricht, ustalone w Traktacie o Unii Europejskiej, a dotyczą wskaźników makroekonomicznych, czyli: kryterium inflacji (inflacja nie może być wyższa niż 1,5 pkt proc. od średniej z trzech krajów UE o najniższej infl acji); kryterium fi skalne (deficyt finansów publicznych nie może przekraczać 3 proc. PKB, a dług publiczny nie może być większy niż 60 proc. PKB); kryterium wysokości stopy procentowej (w ciągu roku przed badaniem średnia nominalna długoterminowa stopa procentowa nie może przekroczyć więcej niż o dwa punkty procentowe stopy procentowej trzech państw członkowskich o najbardziej stabilnych cenach) oraz kryterium dotyczące wahania kursu waluty krajowej (plus/minus 15 proc. w stosunku do euro przez minimum dwa
lata).
Najtrudniejsze w polskich realiach wydaje się jednak spełnienie kryterium politycznego, czyli zmiana Konstytucji RP, polegająca na zmianie przepisu o roli Narodowego Banku Polskiego. Artykuł ten stwierdza, że NBP przysługuje wyłączne prawo emisji pieniądza i realizowania polityki pieniężnej i stanowi, że to ten bank odpowiada za wartość polskiego pieniądza. Po wejściu do strefy euro obie te funkcje miałby przejąć Europejski Bank Centralny. Na to nie ma na razie zgody większości parlamentarnej. Premier Tusk już w styczniu stwierdził, że nie będzie nikogo przekonywał, że możliwe jest przystąpienie do strefy euro bez uzyskania wyraźnej, konstytucyjnej większości w parlamencie. Dodał, że jest to warunek polityczny, ale bardzo trudny do spełnienia, a na daną chwilę z całą pewnością niemożliwy. Tusk nadmienił wówczas, że nic nie wskazuje na to, iżby w wyniku kolejnych wyborów parlamentarnych w 2015 r. większość konstytucyjną uzyskali zwolennicy wejścia do strefy euro. Co racja, to racja.
Biorąc to wszystko pod uwagę, kolejny rząd PO prezentuje stanowisko „Get ready and see”, czyli „Przygotuj się i obserwuj”, rezygnując jednocześnie ze stanowiska: „Wait and see” („Czekaj i obserwuj”). Zdaniem głównego ekonomisty z Ministerstwa Finansów, Ludwika Koteckiego, strategia wejścia powinna przede wszystkim uwzględniać ekonomiczny wymiar tego ruchu, w mniejszym stopniu zaś wymiar polityczny. Według prof. Mariana Nogi taka strategia to nic innego, jak strategia na przeczekanie, pustosłowie bez podawania kolejnych dat akcesji do unii monetarnej.
– To jest ucieczka od meritum. Tak naprawdę jesteśmy w stanie spełnić wszystkie kryteria i wejść do strefy euro w 2018 r. i należy wreszcie mówić o tym bez strachu. Jedynym odpowiedzialnym w tej sprawie jest dziś prezydent Komorowski, który stara się przekonywać, że warto wreszcie ruszyć ten temat – mówi prof. Noga.
Według profesora korzyści ze wspólnej waluty są oczywiste i – co pokazują przykłady krajów, które euro przyjęły – powszechnie znane: obniżenie kosztów prowadzenia działalności gospodarczej, poprawa pozycji kraju jako partnera w handlu międzynarodowym w związku ze stosowaniem waluty o silnej pozycji globalnej, brak konieczności wymiany walut i ponoszenia związanych z tym kosztów, wzrost inwestycji, niższe oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych, zintensyfi kowanie wymiany handlowej, ułatwienie prowadzenia księgowości itd.
– Ale w tym zakresie potrzebna jest edukacja. Nieważne, że borykamy się teraz z kryzysem w strefi e euro, bo to jest tak, jak z dyrektorem fabryki, który przychodzi do zakładu i mówi, że kurs waluty jest nieopłacalny i teraz nie pracujemy, a jak wieczorem zrobi się opłacalny, to krzyczy, żeby wracać do pracy. Korzyści dla Polski zdecydowanie przeważają nad negatywami, ale należy o tym społeczeństwu mówić. A rząd milczy – stwierdza prof. Noga.
Własna waluta, własna tarcza
Bo dziś rząd chce przede wszystkim policzyć koszty i korzyści wejścia do sobie na pytanie, jak Europa poradzi sobie z „wieczną stagnacją”, o której mówią urzędnicy Ministerstwa Finansów. Ludwik Kotecki zaznacza, że strefa euro nie odrobiła jeszcze wielkości PKB sprzed kryzysu, a polska gospodarka urosła w tym czasie aż o 20 proc. Uważa też, że na nowo należy przeliczyć zagrożenia związane z obecnością Polski w unii monetarnej. „Najpierw zróbmy ekonomiczny bilans, później określmy polityczne warunki” – twierdzi. Dodaje także, że brak zmian w konstytucji, które umożliwiłyby zmianę złotego na euro, stwarza ryzyka związane z włączeniem złotego do korytarza walutowego ERM2, czyli tzw. przedsionka przed przejęciem wspólnej waluty, w którym przynajmniej przez dwa lata wahania kursu waluty narodowej do euro muszą utrzymywać się w przedziale plus/minus 15 proc. Urzędnicy z ministerstwa straszą, że możemy zostać w takim przedsionku dłużej, jeżeli nie będziemy przygotowani na spełnienie kryteriów z Maastricht.
Obecne stanowisko rządu zbieżne jest w zasadzie ze stanowiskiem głównej partii opozycyjnej, czyli Prawa i Sprawiedliwości, które ostrzega przed nieprzemyślanym przystąpieniem Polski do unii monetarnej. Według PiS nie może być teraz mowy o przystępowaniu do strefy euro, bo Polska nie udźwignie kryzysu, jeżeli pozbędzie się własnej waluty i zdecydowanie zmniejszy swoją konkurencyjność w Europie.
– Dziś nie ma sensu wpychać się na siłę do eurolandu – uważa Krzysztof Rybiński, były wiceprezes NBP oraz rektor Akademii Finansów i Biznesu Vistula. – Przez co najmniej kilkanaście ostatnich lat udowodniliśmy, że mamy sprawny nadzór finansowy, dobrze działające banki i nie ma sensu ponosić ryzyka, związanego z oddaniem wszystkiego w nadzór Europejskiego Banku Centralnego. To jak podpisanie cyrografu, a przecież np. Szwecja też jest w Unii, a jednak czeka z przystąpieniem do strefy euro na najlepszy moment dla swojej gospodarki.
Rybiński jako przykład niepewności finansowej w krajach starej Unii podaje zachowanie Deutsche Banku, który od momentu upadku Lehman Brothers w 2008 roku znacznie zwiększył wartość transakcji w instrumenty pochodne. Wniosek, według byłego wiceszefa NBP, jest prosty: kryzys niczego finansistów na Zachodzie nie nauczył, a my nie powinniśmy kupować apartamentu w domu, który ma zniszczone fundamenty.
Tomasz Rożek