Nie ma męża, są pieniądze, czyli coś za coś
Osiem godzin pracy, a po nich – dom i rodzina. Tak wygląda najczęstszy model życia. Bywa też jednak inaczej
14.07.2011 | aktual.: 14.07.2011 14:34
Nie ma męża, są pieniądze, czyli coś za coś
Przeważnie układ jest taki: on jedzie, ona zostaje. Sytuacja odwrotna zdarza się rzadko. Chociaż w dobie równouprawnienia to się na pewno będzie zmieniać. Wbrew przypuszczeniom, rozstanie może cementować więzy rodzinne. Istnieją ludzie, którzy całkiem dobrze funkcjonują w takich relacjach.
- Dużo zależy tu od założeń, jakie już na początku stawiają sobie małżonkowie – wyjaśnia psycholog Paweł Brzeziński. – Można spotkać żony, które tak właśnie widzą związek małżeński: jego nie ma w domu, ona rządzi i zawiaduje wszystkim. To kobiety samodzielne, przywykłe do realizowania własnych pomysłów.
Nieobecność jednego z małżonków łączy się najczęściej z jego dobrymi zarobkami i ustabilizowaną sytuacją finansową. Nie ma co ukrywać. Gdy ktoś miesiącami przebywa poza domem, a nie zarabia naprawdę dobrze, prawdopodobieństwo pojawienia się problemów rodzinnych wzrasta. Ten, kto zostaje, niechętnie zgodzi się na układ, w którym druga strona nie pomaga, nie uczestniczy w życiu rodzinnym i w dodatku niewiele zarabia.
Natomiast duże zarobki stają się swoistym ekwiwalentem nieobecności. Nawet gdy dwoje ludzi łączy silne uczucie i cierpią w rozłące, są w stanie sobie wytłumaczyć, że coś za coś. A gdy się spotykają, kochają się tym mocniej, zdając sobie sprawę, że nie mają tyle czasu, co inni.
Bardzo często pieniądze okazują się jednak zbyt słabym spoiwem. 49-letnia Beata mówi: - Wyszłam za mąż za marynarza jako 22-latka. Kiedy go nie było, myślałam o nim jak o bohaterze, idealizowałam go. Kiedy wracał, zaczynały się problemy. Pojawiło się dziecko i sytuacja stała się zupełnie nie do wytrzymania. Mąż wracał przemęczony. Oczekiwałam, że mnie wesprze, zajmie się synem, wysłucha moich problemów. On tymczasem uciekał od moich narzekań. Ot, banalna sytuacja. Dziś Beata jest zdania, że długie rozstania może dobrze znosić tylko osoba, która lubi samą siebie. Jeśli ktoś nie umie wytrzymać ze sobą, to i z innym też nie wytrzyma. Problemy – w domu, nie w pracy
Paweł Brzeziński tłumaczy, że układ z wyjeżdżającym na długo małżonkiem, jako nietypowy, wymaga od obu stron wyjątkowej dojrzałości i wewnętrznej siły. – Ten, który zostaje, powinien pamiętać, że praca „na wyjeździe” łączy się przeważnie z dużym wysiłkiem albo silnym stresem. Marynarze czy żołnierze na kontrakcie właściwie są w pracy 24 godziny na dobę. Kiedy wracają, często nie mają ochoty zajmować się problemami rodzinnymi. Ważne, by potrafili to przekazać, nie urażając nikogo w domu.
Zawodów, które wymagają częstych, a w dodatku długotrwałych podróży, jest zresztą więcej. Choć nie wszystkie łączą się z niebezpieczeństwem i stresem związanym z zagrożeniem życia. Funkcjonują tak np. muzycy jeżdżący w długie trasy koncertowe. Prawdą jest jednak, że osoby z kręgów artystycznych, prowadzące tego typu „rozwichrzone” życie, bardzo często nie decydują się na założenie rodziny. Żyją na walizkach, bo to lubią, albo przynajmniej tak twierdzą.
Osoby jadące do pracy daleko, na długie kontrakty, są najczęściej sumiennymi, dobrymi pracownikami. Kłopoty w ich przypadku wiążą się raczej z relacjami rodzinnymi, nie zawodowymi.
- Dosyć łatwo to wytłumaczyć – mówi psycholog. – Na zawód żołnierza czy marynarza nie zdecyduje się każdy. Do tego trzeba mieć pewne cechy osobowościowe. Żołnierz na przykład będzie cenił przywiązanie do zasad, do porządku. Natomiast odstępstwo od wytyczonej ścieżki może mu przychodzić z trudem. Z kolei marynarze to często ludzie ze skłonnościami do introwertyzmu. Zamknięci w sobie, nie potrzebujący jakichś ożywionych kontaktów społecznych. Po powrocie może być im więc trudno. W domu – wiadomo: znajomi, dzieci, rozgardiasz, dużo się dzieje, nie sposób niczego zaplanować. Jeśli dodatkowo wrzuca się im na barki kolejne sprawy do załatwienia, rodzi to konflikty.
Dlatego nadchodzi moment, w którym takie małżeństwa nie widzą przed sobą innej drogi, jak rozwód. Łatwiejszy niż kiedyś do przeprowadzenia, staje się często ostatnią okazją do wyprostowania relacji.
– Jest takie powiedzenie: rozwiedzeni, to pogodzeni – uśmiecha się Beata. – W naszym przypadku sprawdziło się ono w stu procentach.
Czy zdarzyło jej się za małżeńską porażkę winić pracę męża? - Nigdy mi to nie przyszło do głowy – twierdzi. – Myśleliśmy po prostu, że będziemy w stanie zaakceptować rozłąkę. Że pieniądze nam pomogą. Praktyka okazała się inna. Ważne, że potrafiliśmy zapomnieć o wzajemnych pretensjach. A tych, zapewniam, było sporo. Dzisiaj jesteśmy z mężem przyjaciółmi.
Jarosław Kurek/MA