Obrazy ze świata fikcji
Od wielu lat plagą w Polsce jest ogłaszanie przez domy aukcyjne nieprawdziwych cen po licytacjach obrazów, gdyż faktycznie nie doszło do transakcji – twierdzi Janusz Miliszkiewicz, ekspert rynku sztuki.
16.05.2015 | aktual.: 16.06.2015 13:02
Błażej Torański: Warto inwestować w polską sztukę?
Janusz Miliszkiewicz: Każdy inwestor chciałby kupić tanio i sprzedać drogo. Na inwestycję w ograniczonym stopniu nadają się dzieła, które mają wyśrubowane, rekordowe ceny. Opłaca się kupować takie, które naszym zdaniem są bezwzględnie wartościowe, a wyraźnie niedoszacowane. Ja, gdybym miał pieniądze, zainteresowałbym się twórczością świetnych malarzy dwudziestolecia międzywojennego: Włodzimierza Bartoszewicza, Antoniego Michalaka i Tadeusza Pruszkowskiego.
Zaskakujesz, gdyż w Polsce najczęściej sprzedaje się sztuka współczesna: Nowosielski, Beksiński, Duda-Gracz, Kantor. Przegrywają z nimi nawet Wyspiański, Chełmoński, Wyczółkowski i Gierymski. Wymieniłeś zdecydowanie mniej znane nazwiska.
Dokładnie tak. Ale dla inwestora najważniejszym jest, aby dzieła najbardziej znanych malarzy, osiągających najwyższe ceny, kupić jak najtaniej. Na przykład najwyższe ceny osiąga malarstwo Wojciecha Fangora.
Ucznia Pruszkowskiego. No dobrze, ale jak kupić najtaniej?
Posłużę się przykładem inwestora Bogdana Jakubowskiego z Francji, którego kolekcja sama zarabia na siebie. Przystąpił do działań kolekcjonerskich naukowo. Ustalił, gdzie na świecie, w krajach zachodnich – za czasów PRL – odbywały się wystawy polskich malarzy. Założył, że po kilkudziesięciu latach, np. w Stanach Zjednoczonych, w siedzibach dawno zlikwidowanych galerii, pozostały ich obrazy.
Odnalazł je na strychach?
Na strychach, w piwnicach. W ten sposób odkrył wiele sztandarowych obrazów Henryka Stażewskiego, konstruktywisty, jednego z niewielu polskich malarzy rozpoznawanych na świecie. Kupił je hurtowo, przeselekcjonował. Sobie zostawił te, które najbardziej mu się podobały, inne sprzedał w Polsce z zyskiem. Zastanawiał się, co będzie z kolekcją Ewy Pape, która trafiła do domu pomocy społecznej w Stanach Zjednoczonych i potrzebowała pieniędzy. W latach 70. i 80. masowo kupowała obrazy najlepszych polskich malarzy: Lebensteina, Nowosielskiego, Starowieyskiego, Kantora, Gierowskiego, Fangora … Od Ewy Pape Bogdan Jakubowski odkupił najlepsze prace tych malarzy. Szukanie po świecie polskich obrazów wymaga starań i inwestycji, ale jest najlepszym sposobem na znalezienie tanio dzieła, które w Polsce można drogo sprzedać.
Obrazy wspomnianego Wojciecha Fangora na aukcjach sztuki współczesnej w Polsce osiągają ceny pół miliona złotych. Czy nie dlatego, że jako jedyny dotychczas polski artysta miał w 1970 r. indywidualną wystawę w Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku?
Przez blisko 40 lat tworzył i mieszkał w Stanach Zjednoczonych, tam rozsiane są jego obrazy. Bogdan Jakubowski wykupił wiele z nich i z zyskiem sprzedał w Polsce. Kupił też obrazy Jana Lebensteina po likwidacji jego pracowni. Podam jeszcze jeden przykład. W ubiegłym roku najwybitniejszy polski marszand Andrzej Starmach z Krakowa na Międzynarodowych Targach Sztuki Art Basel w Bazylei wystawił po raz pierwszy dzieła Władysława Hasiora.
„Hasior lepszy niż sztabki złota” – napisałeś w „Parkiecie”.
Wystawa wywołała szok. Światowi marszandzi i krytycy sztuki byli zaskoczeni i mile zdziwieni, że już w latach 60. mieliśmy tak wybitnego artystę, porównywalnego ze światowymi geniuszami sztuki. Żeby oferować i wykreować na świecie dzieła Hasiora, Starmach musiał je najpierw zgromadzić. Kupował okazyjnie zwłaszcza w Skandynawii, gdzie Hasior miał wiele wystaw w latach 60. Obaj – Jakubowski i Starmach – zaczynali od gromadzenia informacji o wystawach polskich malarzy za granicą. Skupowali w antykwariatach katalogi, czytali prasę, aby namierzyć jak najwięcej śladów, gdzie można te dzieła odnaleźć „w terenie”. Jeżeli ktoś chce poważnie zarabiać na inwestowaniu w sztukę, powinien się temu zajęciu poświęcić bez reszty. To jest wielka życiowa przygoda, która się opłaca. Inwestowanie z doskoku jest o wiele trudniejsze.
A który, według ciebie, młody polski malarz ma potencjał, aby osiągnąć uznanie za granicą?
Żeby polski malarz, zwłaszcza młody, zaistniał za granicą, potrzebne są gigantyczne pieniądze na jego promocję. Na zorganizowanie mu wystawy w liczącej się galerii, na wydanie katalogu, opłacenie reklam.
W Polsce działa ten sam mechanizm promocji?
Od czasu krachu finansowego w 2008 r. rozpowszechniły się na polskim rynku Aukcje Młodej Sztuki, gdzie cena wywoławcza każdego dzieła wynosi 500 zł. Po ośmiu latach tego eksperymentu – jak wynika ze statystyk – średnia cena sprzedaży osiągnęła ok. 1200 zł. To nie jest wiele i dowodzi, że wśród najmłodszego pokolenia malarzy nie wykształciła się jeszcze czołówka artystów, którzy osiągaliby za swe płótna ceny wysokie i stabilne. Zdarza się wylicytowanie 10 tys. zł, jednak to są wyskoki. Ale wielu z nich ma bardzo obiecujący potencjał i – jak przypuszczam – ich sztuka nie zestarzeje się za 20 lat. Będą kupowani.
Na kogo stawiasz?
Szczególnie lubię Małgorzatę Jastrzębską, która komponuje obrazy w duchu abstrakcji geometrycznej. Ciekawe są obrazy Longina Szmyda, Janiny Zaborowskiej, czy duetu artystycznego Monstfur – Bartłomieja Stypki i Łukasza Gawrona.
Polski rynek sztuki ma potencjał? Jest obiecujący?
Podaż dawnej sztuki jest niska. Potencjał najmłodszej sztuki jest wysoki, gdyż do aukcji przystępują zwykle młodzi ludzie. Wolno sądzić, że rozsmakują się w sztuce i będą ją kupować nie tylko epizodycznie do dekoracji mieszkań.
A sztuka klasyków powojennych?
Najwybitniejsze dzieła Andrzeja Wróblewskiego, Wojciecha Fangora czy Jerzego Nowosielskiego są na wyczerpaniu, dlatego nadal będą intensywnie poszukiwane i kupowane przez kolekcjonerów, którzy chcą mieć to, co najlepsze. Wśród polskich klasyków powojennej sztuki kilku jest rozpoznawalnych na świecie. W ubiegłym roku rzeźbę Aliny Szapocznikow paryska Galeria Loevenbruck sprzedała za milion euro. Jej dzieła stale na zachodnich aukcjach osiągają ceny kilkuset tysięcy euro. Sprzyjającą okolicznością jest fakt, że cały jej dorobek jest na Zachodzie, nie ma więc kłopotów z legalnym wywożeniem dzieł z Polski.
Artur Kaliński, ekspert w dziedzinie promocji sztuki i doradca ds. inwestycji w sztukę napisał na portalu Onet.pl, że „średnia roczna stopa zwrotu z inwestycji na polskim rynku sztuki między 1989-2012 r. wyniosła 25,7 proc. (wykluczając inflację i koszty aukcyjne)”. Potwierdzasz?
Można publikować dowolne liczby. Są jednak poważne analizy ekspertów, z których wynika, że wiele cen ogłaszanych po polskich aukcjach jest nieprawdziwych, gdyż faktycznie nie doszło do transakcji. Od wielu lat jest to plaga na polskim rynku.
Po co ta maskarada?
Z różnych powodów, najczęściej wizerunkowych. Domom aukcyjnym chodzi o to, aby zagrać na nosie konkurencji i pokazać, że sprzedają więcej i drożej. Ogłaszając rekordowe ceny mają też nadzieję, że ściągną klientów z najlepszymi obrazami, że towar sam do nich przyjdzie. Dzięki temu dom aukcyjny oszczędza, bo nie musi zatrudniać pracowników do poszukiwania dzieł na sprzedaż. O fikcyjnych aukcjach mówił np. jeden z wielkich kolekcjonerów, a zarazem profesor prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego Jerzy Stelmach. W 2012 r. na łamach „Rzeczpospolitej” postulował powołanie agencji ratingowej na rynku sztuki, niezależnej od antykwariatów i banków zajmujących się art bankingiem. Miałaby ona dokonać analizy transakcji i ostrzec klientów, że wiele cen jest fikcyjnych. Liczne publikacje dowodzą, że rekordowe ceny w latach 1989-2012 często były nieprawdziwe. Opieranie się na takiej statystyce to droga donikąd.
Jak więc rozwiązać ten problem?
Powinniśmy budować rynek nie od zachłystywania się rekordami, a od fundamentów. Stworzenia mechanizmów logistyczno-prawnych, jakie sprawdzają się na zachodnim rynku już niemal od stu lat. Tam po każdej aukcji przychodzi do domu aukcyjnego urzędnik zaufania publicznego, np. notariusz, który pieczętuje protokół aukcji. Od kwot, jakie padły, płaci się podatek, co jest rzeczą świętą! W Polsce takich protokołów nie ma. Domy aukcyjne – rzecz jasna nie wszystkie – często podają fikcyjne ceny tylko po to, żeby zdobyć reklamę. Ceny rekordowe przykuwają bowiem uwagę mediów, zwłaszcza telewizji. Taka informacja na ekranie jest darmową reklamą. Prof. Jerzy Stelmach mówi, że po ogłoszeniu rzekomo rekordowej sprzedaży w krótkim czasie dostaje ofertę tego obrazu za o wiele niższą cenę, gdyż faktycznie transakcja nie doszła do skutku. Podobne oferty po takich fikcyjnych licytacjach dostają też inni kolekcjonerzy.
Chcesz powiedzieć, że „Śpiąca kobieta z kotem” Władysława Ślewińskiego nie poszła w 1998 r. w Polswiss-arcie za 630 tys. zł, a Rempex nie wystawił jej w 2012 r. za 4,6 mln zł?
Krótka piłka: to ja pisałem o tych rekordach. Rzeczywiście, obraz ten sprzedano za 630 tys. zł. Następnie w 2005 r. kupił go syn jednego z najbogatszych Polaków za równowartość miliona dolarów. Po latach oferował obraz w Rempeksie za 4,6 mln zł. O ile wiem obraz nie został sprzedany za taką cenę.
Ten sam obraz wisiał w Muzeum Narodowym w Warszawie, aby nabrać wartości?
Wisiał w warszawskim Muzeum Narodowym jako prywatny depozyt kolekcjonera z Wrocławia.
Podbijanie ceny w ten sposób nie jest kolejną maskaradą?
Nie. Wiele prywatnych obrazów wisi w muzeach jako depozyty i ich cena automatycznie rośnie, ale tak robi się na całym świecie.
Gdyby wprowadzić w Polsce protokoły aukcji, pieczętowane przez notariusza, banki dawałyby pożyczki pod zastaw obrazów i same inwestowały w sztukę?
Z czasem na pewno by tak się stało. Służę przykładem. Wspomniany przeze mnie wybitny marszand Andrzej Starmach chciał wziąć pożyczkę pod zastaw swoich najlepszych obrazów i nie dostał jej. Banki bowiem uważają, że ceny na polskim rynku nie są wiarygodne, nie da się ich sprawdzić.
Bankowość prywatna oferuje już w Polsce usługi w zakresie doradztwa obrotu dziełami sztuki, wycen, zarządzania kolekcjami. Nie jest to właściwy krok?
Od lat sponsorem Międzynarodowych Targów Sztuki Art Basel jest Union Bank of Switzerland. Ale jakby się wczytać w regulaminy, to w Bazylei robi się to inaczej niż w Polsce. Zacząłbym od prawnego uporządkowania rynku, wiarygodnych cen, potem realizował art banking. Najwybitniejsi polscy prawnicy analizują rynek sztuki i widzą w nim luki prawne, źródła patologii. W ostatnich latach wydano ciekawe monografie prawne na ten temat.
Jak niedoświadczony inwestor ma uniknąć falsyfikatów, jakimi zalany jest polski rynek? Masowo fałszuje się Maję Berezowską, Witkacego, Wojciecha i Jerzego Kossaków…
Po monograficznej wystawie Olgi Boznańskiej w Krakowie wzrosła produkcja jej „obrazów”. Są bowiem coraz częściej poszukiwane. W przypadku fałszerstw także konieczny jest porządek prawny. Powinien oficjalnie powstać zawód eksperta rynku sztuki, który stwierdzi, co jest, a co nie jest fałszywe. Dziś takiego zawodu nie ma. Przypadkowe osoby, zazwyczaj historycy sztuki, wydają ekspertyzy w poczuciu całkowitej bezkarności.
W 2005 r. dziennikarze „Rzeczpospolitej” i TVN zorganizowali prowokację. Do domu aukcyjnego podłożyli falsyfikat „Zjawy” Franciszka Starowieyskiego. Chodziło o udowodnienie, że tzw. eksperci są niefachowi i nierzetelni. Falsyfikat sprzedano jako autentyk!
Prowokacja ta ujawniła, że nawet w renomowanych domach aukcyjnych sprzedaje się falsyfikaty dopuszczane przez niefachowych, nierzetelnych ekspertów. Warunkiem wykonywania zawodu eksperta powinno być posiadanie przez niego ubezpieczenia OC. Z tego, co wiem, tylko jeden ekspert w Polsce takie ma. Oprócz polisy konieczne są ramy prawne, w których ten ekspert będzie działał. Na rynku mamy absurdalną sytuację: ekspertyzy dołączane do dzieł pochodzą od właścicieli oferowanych obiektów. Zdrowy rozsądek podpowiada, że właścicielowi nie zależy na tym, żeby mnożyć wątpliwości, co do autentyczności lub jakości artystycznej sprzedawanego obrazu. Dlatego też właściciel dobiera sobie takiego historyka sztuki, który za tysiąc złotych bez podatku jest gotów napisać każdą treść. I tak się dzieje. Dlaczego naiwni klienci wydają 100 tys. zł i godzą się z ekspertyzą właściciela sprzedawanego obrazu? To już jest zjawisko spoza obszaru ekonomii, a bardziej z dziedziny psychiatrii. Jeśli jest cień wątpliwości, kupujący powinni
zamówić kontrekspertyzę. Zwłaszcza że u nas tak zwani eksperci ograniczają się do omiatania wzrokiem obrazu i do powiedzenia: „moim zdaniem to autentyk”. Tymczasem na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu w Instytucie Zabytkoznawstwa i Konserwatorstwa za około 1500 zł można przeprowadzić najnowocześniejsze badania fizyko-chemiczne. Pozwalają one jednoznacznie stwierdzić, czy obraz jest autentykiem. Ale wiedza o takich usługach jest niewielka. Korzysta z nich rocznie ledwie promil uczestników rynku sztuki.
Ok. 80 proc. transakcji dotyczy dzieł wartości poniżej pół tysiąca dolarów. Inwestowanie w obrazy wymaga cierpliwości. Co daje szybszy zysk? Numizmaty, starodruki, rzeźby, a może fotografia artystyczna?
Gdybym miał kupić coś wyłącznie w celach inwestycyjnych, byłyby to numizmaty. Mając milion złotych kupiłbym tylko monety. Dlaczego? Po pierwsze numizmatami łatwiej operować przy sprzedaży, zawsze mogę na bieżące potrzeby łatwo sprzedać monetę i wycofać z inwestycji jakąś kwotę. Sprzedać obraz od ręki bez strat jest bardzo trudno.
Po drugie, to jest największy dział rynku antykwarycznego w Polsce. Na tym rynku oferta jest bogata, na każdą kieszeń. Stale kupuje kilka tysięcy klientów. Najwięcej jest takich, którzy wydają na numizmaty kilkaset złotych miesięcznie. Kilkunastu kolekcjonerów licytuje – na przykład w warszawskim antykwariacie Michała Niemczyka – rzadkie monety, których cena wywoławcza wynosi 500 lub 800 tys. zł. Najwyższe ceny osiągają monety polskie. Na ostatniej aukcji Warszawskiego Centrum Numizmatycznego wypłynęły np. pieniądze zastępcze drukowane oficjalnie dla pacjentów Szpitala dla Psychicznie i Nerwowo Chorych w Branicach. Rynek monet w Polsce jest tak wielki, gdyż w odróżnieniu od obrazów jest przejrzysty. Tam nie ma fikcyjnych cen i monety bardzo drogie, kolekcjonerskie, kupują ludzie znani w branży. Ponadto numizmaty są dokładnie opisane i obfotografowane przez wielu – niezależnych od handlarzy – naukowców i instytucje. Dlatego ten rynek budzi zaufanie. Przejrzystość i wielka liczba klientów powodują, że rynek
jest stabilny i gwarantuje, że ceny się nie załamią.
_ Janusz Miliszkiewicz – dziennikarz, specjalizuje się w pisaniu o kolekcjonerstwie, rynku sztuki i muzeach. Wydał m.in. książkę „Kolekcja Porczyńskich – genialne oszustwo?” (współautor Mieczysław Morka). Od 2001 r. w „Rzeczpospolitej” prowadzi cotygodniową autorską rubrykę „Moja Kolekcja” o inwestowaniu w sztukę. _