Po pracownika do więzienia
Pracodawcy coraz częściej szukają pracowników w więzieniu. Na Dolnym Śląsku wszyscy skazani, którzy mogą pracować, już są zatrudnieni. "Gazeta Wyborcza" pisze wręcz o szturmie pracodawców na zakłady karne.
03.07.2007 | aktual.: 03.07.2007 15:03
Pracodawcy szukają pracowników w więzieniu. Na Dolnym Śląsku wszyscy skazani, którzy mogą pracować, już są zatrudnieni. "Gazeta Wyborcza" pisze wręcz o szturmie pracodawców na zakłady karne.
- Do Irlandii wyjechało paru moich ludzi. Pozaczynałem roboty i nie miałem z kim ich kończyć. Chciałem zatrudnić więźniów, ale okazało się, że inni mnie już ubiegli - mówi gazecie szef firmy budowalnej.
Przed Zakład Karnym nr 2 przy ul. Fiołkowej we Wrocławiu od siódmej zaczynają podjeżdżać samochody osobowe i busy - donosi "Gazeta Wyborcza". Codziennie, od poniedziałku do piątku, na osiem godzin dziennie wyjeżdża zza więziennych murów 26 grup roboczych, od dwóch do ośmiu osób w każdej.
- Łącznie poza zakładem pracuje 86 osób. Drugie tyle zatrudnionych jest wewnątrz. Niektórzy pracują odpłatnie, inni charytatywnie - tłumaczy Sławomir Rataj, kierownik działu penitencjarnego.
Gazeta opisuje losy zatrudnionego więźnia Norberta - trzydziestoparoletniego mieszkańca podlubuskiego miasteczka z wyrokiem za paserstwo. Za kratami siedzi od stycznia. Podanie o pracę było jednym z pierwszych dokumentów, jakie napisał po przyjściu na Fiołkową. - Tam, gdzie mieszkam, jest duże bezrobocie. Żona słabo zarabia, mamy trzyletniego synka. Muszę im pomóc - wyjaśnia.
Razem z trzema kolegami pracuje przy sprzątaniu budowy jednej z wrocławskich firm deweloperskich. - Muszę być punktualny i dokładny w pracy. Bardzo się staram. Od tego zależy byt mojej rodziny - mówi.
Zarabia mniej niż inni pracownicy, bo pracodawca może płacić więźniom połowę pensji minimalnej. Mimo to większość z nich chce pracować. Ale nie każdy może.
Pozwolenia na pracę nie dostaną osoby z ciężkimi wyrokami, ale tak naprawdę nie ma ścisłych kryteriów określających, kto z osadzonych może pracowac, a kto nie.
- Wiadomo, że pozwolenia nie dostaną ci z ciężkimi wyrokami, np. za zabójstwo czy gwałt. Musimy poznać skazanego, wiedzieć, jak się zachowuje, mieć do niego zaufanie. Chociażby po to, by przewidzieć, że nie ucieknie. I przede wszystkim, czy ma wymagane kwalifikacje - wyjaśnia Luiza Sałapa, rzeczniczka prasowa Służby Więziennej.
Wrocławski zakład przy Fiołkowej ma charakter półotwarty, dlatego z 717 osadzonych tu skazanych pracuje aż tylu. Ale to wciąż mniej, niż chcieliby przedsiębiorcy.
- Jest więcej chętnych niż więźniów, których możemy wysłać do pracy. Niektórzy pracodawcy są zdesperowani. Niedawno przyszła kobieta, której wszystkie szwaczki wyjechały na Zachód, i od razu chciała zatrudnić 20 osób, inaczej musiałaby zamknąć firmę. Był też pan pilnie potrzebujący 30 osób do sprzątania wagonów. Nie miałem dla nich ludzi - mówi gazecie Janusz Karkocha, zastępca Zakładu Karnego nr 1 przy ul. Kleczkowskiej w Wrocławiu.
Pracodawcy pukają też do bram więzienia w Wołowie - jednego z najcięższych w Polsce. W sumie 1400 osób.
- Pracuje prawie 500 z 1400 osób. Najwięcej w budowlance i pracach porządkowych. Ale to wciąż za mało. Pracodawcy potrzebują ich, a oni potrzebują pracy, żeby nauczyć się od nowa życia: rannego wstawania, obowiązkowości - twierdzi Robert Kuczera, rzecznik prasowy jednostki.
Jak twierdzą przedstawiciele służby więziennej obecnie nie ma już więźniów, korzy mogliby swobodnie pracować. Są tylko tacy, którzy mogliby pracować pod nadzorem opłacanym przez pracodawcę.
- To byłyby dodatkowe koszty dla pracodawców, ale odkąd Polacy zaczęli emigrować, deficyt pracowników jest tak ogromny, że być może wkrótce zacznie się opłacać nawet płacenie za konwoje - dodaje Liuza Sałapa.
Zobacz też:
Więcej pracowników cywilnych w więziennictwie