Polska powinna być jak Finlandia
Jak zarabiać miliardy dolarów na handlu z Moskwą? To proste, przestańmy mieszać politykę z biznesem. Zamiast trzeci rok z rzędu obciążać Rosjan odpowiedzialnością za "mord smoleński", powinniśmy budować im obiekty na olimpiadę w Soczi. Tak jak to robią Finowie.
10.04.2013 | aktual.: 11.04.2013 10:38
Obroty handlowe z Federacją Rosyjską od kilku lat dynamicznie rosną. W 2012 roku zwiększyły się aż o 28,5 proc. I chociaż sprzedaliśmy tam o jedną czwartą więcej towarów niż rok wcześniej, to deficyt i tak wzrósł. Rosjanie zarobili na nas na czysto 8,7 mld euro, o 3,1 mld więcej niż w 2011 roku. Czy gdybyśmy zrezygnowali z polityki w biznesie, to odwrócilibyśmy te proporcje?
- Mówienie o konkretnych liczbach jest trudne. Ale szacując to nawet powierzchownie, straciliśmy na tym dziesiątki miliardów złotych. Po pierwsze - płacimy więcej za gaz niż pozostali kontrahenci Rosji, choćby Niemcy. Po drugie - nie eksportujemy do Rosji tyle, ile byśmy mogli. Nasze możliwości są wykorzystywane tylko częściowo. Po trzecie niepotrzebnie szukamy alternatywnych źródeł importu niektórych towarów, co winduje ich koszty - wylicza ekonomista profesor Paweł Bożyk, autor książki "Polska-Rosja stosunki gospodarcze 2000-2020", były szef doradców Edwarda Gierka.
Polska miała być już drugą Japonią, Irlandią i Kuwejtem. Jednak na wzór powinniśmy obrać sobie inny kraj - Finlandię. Państwo to ma historię podobną do naszej, przynajmniej, jeśli chodzi o stosunki z Rosją. Jednak na Północy potrafią współpracować z dawnym wrogiem. Czy nie jest za późno by Polska poszła w jej ślady?
Fiński sposób na Rosję
W 1809 r. Finlandia została podbita przez carów. A kiedy w XX wieku odzyskała niepodległość, to nie cieszyła się nią długo. W czasie II Wojny Światowej Finowie stoczyli z Rosjanami dwie wojny, które zakończyły się dla nich utratą południowo-wschodniej Karelii i portu w Petsamo. Po wojnie zachowali niepodległość, ale pozostali w rejonie wpływów ZSRR. Brzmi znajomo, prawda? W XXI wieku fińskie władze uznały jednak, że w obliczu położenia geopolitycznego swojego kraju, nie mogą w biznesie kierować się tylko zaszłościami historycznymi.
- My, Finowie, potrafiliśmy zostawić przeszłość za sobą i dlatego przynajmniej na poziomie politycznym nasze relacje z Rosją są bardzo dobre. Podchodzimy do tej kwestii pragmatycznie, staramy się mieć dobre stosunki ze wszystkimi sąsiadami, także z Rosją - powiedziała w 2011 roku "Polityce" ówczesna premier Finlandii Mari Kiviniemi.
Efekt tej polityki jest taki, że to firmy z ojczyzny świętego Mikołaja zbudują obiekty na olimpiadę zimową w Soczi, a nie Polacy. Interes to interes. Finowie doskonale zdają sobie sprawę, ile na sąsiedztwie z Rosją mogą skorzystać. W 2012 r. aż 70 proc. towarów w handlu między Unią Europejską a Rosją przechodziło właśnie przez ten kraj - dzięki sieci kolejowej o tym samym szerszym rozstawie szyn. Finlandia liczy na to, że po wejściu Rosji do WTO jej rola, jako pośrednika pomiędzy Rosją a resztą świata jeszcze się zwiększy. Nie są to nadzieje bezpodstawne.
Jednym z kluczy do sukcesu Finów w kontaktach z Rosjanami jest zrozumienie ich sposobu uprawiania polityki. Zarówno Finlandia, jak i kraje zachodnie, mają zachowany odpowiedni dystans. Nam go brakuje. W 2012 r. prezydent Putin stwierdził, że jeśli Finlandia wejdzie do NATO, to zaważy to mocno na stosunkach między krajami, a Rosja przygotuje odpowiednie kontrposunięcia w razie przyjęcia przez Finów na swój teren broni ofensywnej. W odpowiedzi premier Finlandii Jyrki Katainen ze spokojem oświadczył, że Finowie sami bez podpowiedzi z Moskwy będą decydować o swoim losie. U nas, nawet gdyby rząd Polski odpowiedział w podobny sposób, od razu głos podniosłaby opozycja, że to za mało. Oczywiście historia pokazuje, że mamy prawo do pewnej dozy nieufności wobec Rosjan, ale dzisiaj z powodu tej nieufności liczymy straty w miliardach euro.
Kurka z gazem nikt nie zakręci
- Problemy w relacjach handlowych między Polską a Rosją mają podłoże polityczne. Z jednej strony mamy Rosję, która często wykorzystywała kwestie handlowe do wywierania nacisków politycznych, np. słynne przykręcanie kurka z gazem. Z drugiej Polskę, w której jest brak zaufania spowodowany doświadczeniem ostatniego stulecia. Oczywiście obydwa kraje dzieli historia, lecz nie powinna ona być podstawą w podejmowaniu decyzji gospodarczo-ekonomicznych - tłumaczy Paweł Bożyk.
Profesor zwraca uwagę na fakt, że osławionego "przykręcania kurków" nie powinniśmy się już obawiać. W obecnej sytuacji ze strony Rosji byłoby to nierozsądne. Gaz łupkowy zrewolucjonizował amerykański rynek. Import tego surowca z Bliskiego Wschodu przez Stany Zjednoczone został mocno zredukowany, co spowodowało, że ich niegdysiejsi dostawcy mają ogromne zasoby paliwa sprzedaż. Gdyby Rosja zagroziła nam teraz zakręceniem kurka, to moglibyśmy kupić gaz arabski.
20 lat za późno
Jakby tego było mało, polscy producenci w przeciwieństwie do konkurentów z Europy Zachodniej nie mają właściwie żadnego poparcia ze strony polskiego rządu. Muszą radzić sobie sami. Ich rozproszenie oraz niewielka skala działania dodatkowo nie sprzyjają budowaniu trwałej pozycji na rosyjskich rynkach.
- To wszystko kwestia skali. Jeśli chodzi o Polaków handlujących w Rosji, są to z reguły małe i średnie firmy, które działają bez wsparcia polskiego rządu, na własną rękę. Natomiast firmy zachodnie, które działają na rosyjskim rynku, to z reguły duże koncerny, które są w stanie dostarczyć większe ilości towaru. Do tego często mają poparcie swoich polityków. Dużym firmom nie tylko łatwiej jest poruszać się na rynku, ale także łatwiejsze jest dla nich nawiązywanie kontaktów z przedstawicielami władzy - tłumaczy profesor Bożyk.
Ekspert jest zdania, że naszym przedsiębiorstwom będzie bardzo ciężko zmienić ten stan rzeczy. Nie tylko z powodu kryzysu czy stosunków politycznych. Konkurencja cenowa i jakościowa przybiera na sile i chętnych na handel z Rosją jest, co raz więcej. W czasie minionych dwudziestu lat wiele się zmieniło i musimy teraz konkurować nie tylko z firmami rosyjskimi, ale także francuskimi, niemieckimi, japońskimi i... fińskimi.