Raport tygodniowy rynku walut

Po dynamicznym umocnieniu się w poprzednim tygodniu, w mijającym amerykańska waluta znów słabła. Euro taniało w ciągu półtora dnia z 1,514 do 1,48 dolara, głównie w wyniku informacji z Dubaju i związanego z tym tąpnięcia na giełdach.

Raport tygodniowy rynku walut
Źródło zdjęć: © Gold Finance

07.12.2009 16:00

Jeszcze tylko w poniedziałek usiłowała bronić się przed zejściem powyżej 1,5 dolara za euro, niezbyt zresztą skutecznie. Kolejne dni była niemal nieprzerwanie w odwrocie. Próby wzmocnienia były "inspirowane" pogarszaniem się sytuacji na Wall Street, co świadczy o tym, że wciąż obowiązuje "schemat carry trade". Ale są pierwsze oznaki jego załamywania się. Mechanizm ten staje się bowiem coraz bardziej ryzykowny. W każdym razie w najgorszym dla "zielonego" momencie, czyli w czwartek, tuż po optymistycznym rozpoczęciu handlu na amerykańskim parkiecie, euro wyceniano na niecałe 1,514 dolara. To wciąż nieznacznie lepiej niż wieczorem 25 listopada. Prawdopodobnie przed pokonaniem tego poziomu "uratował" dolara dość nieoczekiwany spadek notowań giełdowych w czwartkowy wieczór.

Długoterminowa tendencja w relacjach między euro a dolarem wydaje się jednoznacznie wytyczona. Giełdowe perturbacje, bardzo zresztą w najbliższych tygodniach prawdopodobne, mogą ją tylko przejściowo zakłócić. Określenie "przejściowo" może oznaczać nawet kilkanaście tygodni. W przypadku takiego scenariusza poziom 1,45 dolara za euro wydaje się jednak szczytem możliwości. Wówczas na giełdach musiałoby być wyjątkowo źle. Mimo wszelkich deklaracji, długoterminowo słaby dolar jest w interesie amerykańskiej gospodarki i nic nie wskazuje, by administracja USA miała działać wbrew niemu.

Coraz więcej państw ma jednak dość słabego dolara, działającego zdecydowanie na niekorzyść eksporterów i całych gospodarek. Widać, że najbardziej dokuczyło to Japonii. Przerwę w aprecjacji jena widać było już w poprzedni piątek. Ubiegły tydzień to już zdecydowana zmiana w relacjach między tymi walutami. "Samuraj" osłabł z niecałych 86 do 88 jenów za dolara. Na razie to niewiele, ale ta odmiana robi wrażenie. Od połowy kwietnia jen umocnił się wobec dolara o około 16%., od jesieni ubiegłego roku o niemal 23%. Japoński eksport "siadł" w tym czasie o ponad 30%, w najgorszym momencie jego spadek rok do roku wynosił 36%. Dla gospodarki, w której eksport odgrywa dominującą rolę, to niemal katastrofa. Nic dziwnego, że Japończycy jako pierwsi powiedzieli "basta". Nie wytrzymali, gdy jen stał się najmocniejszy od połowy lat 90. Bank Japonii zdecydował się na zwiększenie płynności w systemie finansowym, pompując w niego prawie 120 mld dolarów. Już w poniedziałek szef japońskiego banku centralnego zapowiedział, że bank
będzie reagował w momencie destabilizacji na rynku walutowym. Te dwa fakty i reszta domysłów wystarczyły, by jen zdecydowanie osłabł.

Potężną i całkiem zaskakującą zmianę przyniosło na światowym rynku walutowym piątkowe popołudnie. Na wieść o zupełnie nieoczekiwanym spadku bezrobocia i symbolicznym wręcz ubytku liczby miejsc pracy w sektorze pozarolniczym, amerykańska waluta niemal w jednej chwili umocniła się do 1,485 dolara za euro. Można więc powiedzieć, że wszelkie obawy, zawiązane ze słabnącym dolarem prysły. Wydaje się jednak, że taki wniosek byłby daleko przedwczesny. Jest bowiem wielce prawdopodobne, że po pierwszym szoku po zaskakujących danych, wszystko wróci do normy i "zielony" będzie się nadal pogrążał.

Trzeba przy tym powiedzieć, że to nietypowe zachowanie się dolara, jak na ostatnie czasy, nie jest niczym dziwnym. Do tej pory zwykle było tak, że po dobrych danych dotyczących gospodarki, dolar się osłabiał. Wykorzystywanie tej waluty do transakcji typu cerry trade powodowało, że dolar natychmiast był wymieniany na inne waluty krajów o wyższych stopach procentowych. Częściowo lokowany był na rynkach finansowych zapewniających wyższe zyski, choć obarczonych większym ryzykiem. Tym razem stało się odwrotnie, bo ożyły rachuby na podwyżkę stóp procentowych w Stanach Zjednoczonych. Jak pamiętamy, są tam one bliskie zera, a szef Fed zapowiadał, że pozostaną na niezmienionym poziomie między innymi dotąd, dopóki nie poprawi się sytuacji na rynku pracy. W piątek okazało się, że się poprawiła.

Nasza waluta za to wyraźnie rośnie w siłę i nic nie wskazuje na to, by rząd, czy bank centralny miał ochotę się tej tendencji przeciwstawiać. W czwartek dolara można było kupić już za 2,7 zł, najtaniej od ponad dwunastu miesięcy. Od początku listopada złoty zyskał wobec "zielonego" prawie 20 groszy, czyli niemal 7%. Nasi eksporterzy z pewnością się z tego nie cieszą, ale od jesieni 2007 r. do jesieni 2008 r. mieli znacznie gorzej. Warto jednak pamiętać, że sporą część eksportu rozliczamy w euro. A na szczęście wspólna waluta aż tak mocno nas nie "uderzyła". Co prawda staniała też o ponad 20 groszy, ale to tylko niecałe 5%.

We franku rozliczamy przede wszystkim kredyty mieszkaniowe, więc z tego punktu widzenia zależałoby nam, by frank był jak najtańszy. Ale aż tak bardzo jak dolar tanieć nie chce. Raczej bierze przykład z euro. Jego kurs osłabł o 5%, z 2,85 zł na początku listopada do 2,71 zł w czwartek. Dobre i to. Piątkowe popołudnie, wraz z "trzęsieniem ziemi" na rynku światowym, przyniosło skokowe umocnienie się złotego. Dolar oczywiście nieco zdrożał, ale stosunkowo nieznacznie i trzeba było za niego płacić 2,72 zł. Za to euro znalazło się bardzo blisko prognoz, mówiących o poziomie około 4 zł za wspólną walutę. Brakuje do niego tylko 5 groszy. Frank staniał do 2,68 zł, czyli do poziomu najniższego od sierpnia tego roku.

Roman Przasnyski
główny analityk
Gold Finance

kurswalutykursy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)