Socjolog: mit genialnego wizjonera szkodzi nauce
Stawianie na piedestale "wielkich ludzi" przesłania rzeczywiste mechanizmy postępu technologicznego. Trzeba dokonać analizy polskich polityk naukowych w różnych sektorach - przekonuje socjolog Marcin Zaród z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.
14.08.2015 08:15
PAP: Amanda Schaffer z MIT Technology Review w swoim niedawnym artykule przestrzega przed kultem "wielkich ludzi" i stawianiem na piedestale "genialnych innowatorów", jak Steve Jobs czy Elon Musk. Jakie znaczenie ma ta publikacja?
Marcin Zaród: Główne znaczenie polega na popularyzacji tez ekonomistów, socjologów i historyków techniki. Historia internetu czy techniki cyfrowej była od lat nieźle znana w tej specjalności. Jednak w momencie, gdy te analizy trafiają do jednego z wiodących pism na styku biznesu i techniki, można to traktować jako sygnał zmiany spojrzenia na państwo. Po latach spychania w dyskusjach państwa do roli nocnego stróża, nawet pisma biznesowe zaczynają szerzej dostrzegać wzajemne zależności.
Zamiast szukać jednego wyjaśnienia generalnego, analizujemy raczej poszczególne studia przypadków. Dopiero na poziomie detalu można dostrzec, jak wynalazek tranzystora, a potem upowszechnienie elektroniki, miały związek z dotacjami na nauki podstawowe, metodami edukacyjnymi, a nawet z wojenną migracją naukowców do USA. Koncepcja "genialnego wizjonera" zaczyna zmieniać się w dyskusję systemową.
PAP: Gdzie przejawia się ta koncepcja?
M.Z.: Wydawałoby się, że widać ją głównie w kulturze popularnej, która nie umie opowiadać o instytucjach, przepisach, reformach edukacyjnych i grantach wojskowych. Łatwiej wykreować wizjonera, samotnego buntownika przeciwko konwencjom czy "świeckiego świętego". Gorzej, że te wizerunki popkulturowe stają się podstawą myślenia o polityce naukowej lub gospodarczej.
PAP: Czym to grozi?
M.Z: W badaniach socjologicznych grozi to tym, że socjolog staje się przedłużeniem marketingu osobistego Elona Muska. Analiza geniusza bez uwzględnienia całego środowiska i historii dziedziny redukuje badania socjologiczne do kolejnego narzędzia budowania wizerunku. Ja od siebie jako od socjologa wymagam więcej (śmiech).
Taka perspektywa przynosi też skutki polityczne. Gdy tracimy krytycyzm wobec Muska, łatwo nam zapomnieć o tym, że jego firma Tesla Motors dostała miliard dolarów w dotacjach i zwolnieniach podatkowych. A jednak wciąż optymalizuje opodatkowanie i lobbuje za kolejnymi ulgami.
PAP: W artykule Schaffer przywoływana jest Mariana Mazzucato.
M.Z.: Mariana Mazzucato to ekonomistka brytyjska, autorka książki "The Entrepreneurial State" - naukowej odpowiedzi na wizerunki popkulturowe i propagandę samych miliarderów. Przeanalizowała w niej wpływ polityk publicznych (agend rządowych, dotacji, publicznych grantów, itp.) na rozwój telekomunikacji i farmacji. W odróżnieniu od popularnych narracji nt. miliarderów z sektora informatycznego, analizowała "biografie technologii", czyli historie poszczególnych elementów składających się na smartfon lub nowy lek.
PAP: Jakie wnioski płyną z tych analiz?
M.Z.: Mazzucato, podobnie jak np. Etzkowitz, zgadza się co do tego, że zarówno sektor publiczny jak i prywatny mają do odegrania w gospodarce pewne role. Sytuuje się blisko tradycji neokeynesowskiej, proponując np., aby warunkiem subsydiów publicznych było zatrudnienie w działach badawczych - bo skupienie się na patentach łatwo prowadzi do wyprowadzania pieniędzy przez sztuczki podatkowe. Autorka dyskutuje też szereg innych aktualnych narzędzi z zakresu polityk publicznych, więc jej praca nie ma wyłącznie waloru analizy historycznej.
Paradoks polega na tym, że choć Mazucatto doradzała Unii Europejskiej w tworzeniu aktualnej polityki naukowej (tzw. Horyzontu 2020), to próżno szukać śladu jej badań w polskich dokumentach publicznych. Oczywiście przełożenie kontekstu amerykańsko-brytyjskiego na polski to kawał pracy intelektualnej. Ale w wypowiedziach polskich polityków nie widać śladu tej refleksji.
PAP: Jak więc jest w Polsce?
M.Z.: Janusz Lewandowski powiedział: "Teraz unijny pieniądz będzie kierowany wyłącznie tam, gdzie nauka łączy się z biznesem". Nasi politycy chwalą się cięciami w sektorze badań podstawowych i skupiają się na innowacjach najbliższych rynkowi. Tymczasem badania Mazzucato pokazują, że przy pewnych warunkach można zaufać naukowcom. Można inwestować pieniądze publiczne w ryzykowne badania podstawowe, ale konieczny jest sprawny korpus służby cywilnej.
PAP: Jak zapewnić mu sprawność?
M.Z.: Ha! Dobre pytanie. Nie specjalizuję się w tym dziale socjologii organizacji, ale z badań historycznych wynika, że etos służby cywilnej plus autonomia działania nieźle się sprawdzają. Przynajmniej w tę stronę poszły amerykańskie projekty badań zaawansowanych w energetyce, prowadzonych przez agencję ARPA-E.
Istotny jest też cel danej struktury - powinien być możliwie jasny, aby zachować walor małej grupy o ściśle określonym celu. Badania Benta Flyvbjerga z Cambridge, analizujące mechanizmy porażek w wielkich projektach, pokazały, że rozpraszanie odpowiedzialności i brak autonomii decyzyjnej zarządzających prowadzą do kosztownych wpadek zarówno państwowych, jak i biznesowych.
Rzecz jasna nie chodzi o to, aby cały system publiczny działał na tej zasadzie. Dlatego Mazzucato pokazuje, że sektor farmaceutyczny ma nieco inną dynamikę niż obronny czy telekomunikacyjny. I w każdym z nich publiczne agencje naukowe powinny mieć inne dynamiki i stopnie swobody.
PAP: Nie ma przepisu na sukces. Co więc można zrobić?
M.Z.: Nie chodzi o to, aby kopiować jakiekolwiek rozwiązania, tylko aby użyć koncepcji Mazzucato do analizy polskich polityk naukowych w różnych sektorach. Żeby myśleć o państwie i społeczeństwie jako o ważnych czynnikach budujących postęp techniczny i naukowy. Badania społeczne nauki i techniki są po to, żeby uczyć się na cudzych błędach. I żeby wyciągać celniejsze wnioski z własnych.
Rozmawiał Mateusz Kominiarczuk