Zarobki w biurach poselskich mizerne
Dokładnie 11 650 zł miesięcznie, wolnych od podatku – tyle, zgodnie z ustawą, przysługuje każdemu posłowi na prowadzenie własnego biura. Jeśli się zdecyduje na otwarcie jego filii, ta suma również musi mu wystarczyć.
Dokładnie 11 650 zł miesięcznie, wolnych od podatku – tyle, zgodnie z ustawą, przysługuje każdemu posłowi na prowadzenie własnego biura. Jeśli się zdecyduje na otwarcie jego filii, ta suma również musi mu wystarczyć. 2 tys. to górna półka
Poseł musi zapłacić z tego za czynsz, telefony, ekspertyzy, paliwo, a także opłacić pracowników biura. Dużo to, czy mało? Opinie, przynajmniej w tym ostatnim punkcie, są zgodne: pracującym w biurach się nie przelewa.
Rok temu „Rzeczpospolita” podała, że Jarosław Kaczyński przeznaczył na wynagrodzenia swoich pracowników 112 tys. zł w skali roku. Miał ich czterech. Oznacza to, że u byłego premiera pracownik biura poselskiego otrzymywał ok. 2330 zł netto miesięcznie. A Kaczyński należy do najbardziej szczodrych. Z corocznego rozliczenia poselskich wydatków wynikało, że płacił dwa razy lepiej niż przeciętny poseł.
Co robią pracownicy w biurach? Organizują kalendarz, przygotowują konferencje, debaty i spotkania. Współpracują z różnego typu organizacjami. Do najważniejszych ich zadań należy jednak dbanie o kontakt z wyborcami. Jak to określają przepisy – z interesantami. Widzenia z posłem łakną różni ludzie. Jeden może mieć realny problem, który poseł istotnie jest w stanie rozwiązać. Inny może chcieć tylko się wygadać. Ale są i tacy, którzy zarzucają np. sąsiadom kradzież… powietrza z ogródka, albo oskarżają o spisek z kosmitami. W historii biur poselskich nie zabrakło też, jak wiemy, wydarzeń dramatycznych.
Kariera możliwa, lecz wątpliwa
Zgodnie z zarządzeniem marszałka Sejmu z 2001 roku, poseł powinien zatrudniać ludzi w swoim biurze na podstawie umowy o pracę. W praktyce różnie z tym bywa. Zarządzenie to nie ma mocy prawnej, więc z punktu widzenia prawa nic politykom nie grozi. Zatrudniają osoby na umowę zlecenia, o dzieło, korzystają także z usług studentów.
„Polityka” pisała też o innym stosowanym przez posłów sposobie na oszczędzanie na pracownikach: o stażu absolwenckim. Polegał on na zatrudnianiu stażystów opłacanych przez powiatowe urzędy pracy.
Asystenci i pracownicy biur poselskich zgadzają się na niskie pensje, a nawet na pracę w ramach wolontariatu. Zgadzają się, bo przebywanie blisko posła na Sejm RP zawsze się może opłacić. Chociaż chodzi tu raczej o nawiązanie znajomości, załatwienie jakiejś sprawy, a nie start do dużej kariery. Niektórzy, bez pracy czy na emeryturze, zabijają w ten sposób czas.
Czy można zrobić dużą polityczną karierę, zaczynając od noszenia papierów za posłem? Można, chociaż takich przypadków nie ma zbyt wiele. PiS-owski minister Michał Kamiński, wcześniejszy poseł z ramienia tej partii, asystował Wiesławowi Chrzanowskiemu w czasach, gdy ten był marszałkiem Sejmu. Dziennikarze wróżyli też karierę Michałowi Toberowi, który zaczynał jako człowiek Leszka Millera. Później było stanowisko rzecznika rządu i wiceministra kultury, ale na tym jak na razie się skończyło. Lewica straciła wpływy, a tym samym kojarzeni z nią politycy nie mają już takiego pola do popisu, jak 10 lat temu.
Współpracownicy – nie ma się czym chwalić?
Posłowi nie wolno otwierać biura we własnym domu ani w należącym do niego lokalu. Korzystanie z pomocy członków rodziny również budzi wątpliwości. Takie przypadki media natychmiast biorą na celownik. Jak podaje „Dziennik Wschodni”, marszałek Sejmu zabronił posłom zatrudnianie w biurach członków bliskiej rodziny.
Wchodzi natomiast w grę praca u spokrewnionego posła w charakterze asystenta społecznego. Słynny bramkarz, a obecnie poseł PiS Jan Tomaszewski ma ich czterech. Dokładniej – cztery panie. Jedną z nich jest jego córka. Pierwszy czarnoskóry poseł RP John Godson ma dwóch pracowników i pięcioro asystentów.
Nie wszyscy są gotowi na otwartość w podawaniu nazwisk i liczby „swoich ludzi”. O współpracownikach milczy tajemniczo Antoni Macierewicz. Podobnie tajemniczy jest Jarosław Kaczyński.
Na stronie internetowej Sejmu RP można znaleźć poselskich współpracowników – jeśli naturalnie sami posłowie zadbali, by ich tam umieścić. Co tam znajdujemy? Bartosz Arłukowicz – brak podanych współpracowników. Arkady Fiedler, syn znanego pisarza – trzech pracowników. Jarosław Gowin – pięciu pracowników, dwóch asystentów społecznych. Jagna Marczułajtis – jeden pracownik. Stefan Niesiołowski – jeden pracownik, jeden asystent społeczny. Joanna Mucha – jeden pracownik i dwóch asystentów. Jednego pracownika ma Janusz Palikot, trzech podaje Waldemar Pawlak.
Natomiast naprawdę dużym rozmachem wykazał się poselski debiutant, Robert Biedroń z Ruchu Palikota. Otworzył cztery biura, a zatrudnił w nich trzech pracowników i aż dwunastu asystentów! Przeważnie więc posłowie nie ukrywają takich danych. Natomiast o pieniądzach wypłacanych zatrudnianym osobom, nie muszą mówić na oficjalnych forach – więc nie mówią.
Poselskie (samo)ograniczenia
Zatrudniać rodzinę – czy to coś złego? Faktem jest, że politycy jak ognia boją się oskarżeń o nepotyzm. W przeszłości zdarzyło się, że taki zarzut doprowadził do wielkiej afery. Siedem lat temu prominentną działaczkę PO Zytę Gilowską „przyłapano” na zatrudnianiu we własnym biurze żony syna. Skończyło się na tym, że Gilowska przeszła z PO do PiS. Od tamtej pory wiadomo, że nepotyzm w tej formie może skończyć się dla członków Platformy usunięciem z partii.
Ale czy politycy nie przesadzają z ostrożnością? Opinie internautów dowodzą, że byliby skłonni zrozumieć zatrudnienie w biurze poselskim członka rodziny posła. Jeśli dobrze wykonuje swoją pracę – nie ma problemu. Politycy wolą jednak nie ryzykować.
Wydaje się natomiast, że największy problem z biurami poselskimi leżał, przynajmniej do tej pory, gdzie indziej. Pod koniec ubiegłej kadencji Stowarzyszenie Pro Collegio przeprowadziło monitoring 460 biur poselskich. Okazało się, że nie są one przyjazne dla obywateli.
Były spore kłopoty z kontaktem telefonicznym, a jeszcze większe – z internetowym. Wielu posłów jeździło gdzieś po świecie, załatwiając swoje sprawy. Trzymanie kontaktu z wyborcami trudno było uznać im za priorytet. Maksymalnie biura mogły otrzymać od monitorujących 40 punktów. Średnia wyniosła zaledwie… 13,5 pkt. Były nawet biura, które otrzymały 0 pkt. – kompletnie niedostępne.
I inny, nienowy problem. Już w 2008 roku „Polityka” pisała: „Nie wydaje się też, aby posłowie mieli specjalnie profesjonalnych doradców, o czym świadczy poziom ich projektów ustaw, wystąpień i interpelacji”. Czy w tej kadencji w którejś z tych kwestii sytuacja się poprawi?
TK/AS