Pierwsza myśl: "Budynek stoi, pewnie tylko ktoś spanikował i stąd alarm". Ratownicy mylą się. Wewnątrz widzą kłębowisko stalowych elementów, śniegu i ludzkich ciał. Słychać krzyk rannych, dzwonki telefonów i łopot skrzydeł gołębi. Już wiadomo - to będzie walka o życie dziesiątek ludzi.
- Staliśmy pod sceną. Grał zespół, a wokalista zachęcał, żeby podchodzić bliżej. Zadzwoniła żona. Rozmawialiśmy i wtedy kolega krzyknął, że dach się wali i żebym uciekał. Sławek lubił żartować, to pomyślałem, że i teraz żartuje – wspomina leśnik Grzegorz Ledwójcik.
Wszystko działo się błyskawicznie - rozmowa z żoną, krzyk kolegi i niesamowity huk "jakby odrzutowiec wyleciał zza góry". Ledwójcik miał szczęście. Stał dwa kroki od małej wnęki między sceną a ścianą. Instynktownie tam skoczył i uratowało mu życie - spadający dach oparł się o scenę.
Dach wielkości boiska piłkarskiego. Runął o godzinie 17.15 . Była sobota. 28 stycznia 2006 roku.
Przy gołębiach człowiek częściej patrzy w niebo
Weekend 28-29 stycznia był świętem hodowców gołębi. Do znajdującej się na terenie Chorzowa hali Międzynarodowych Targów Katowickich ściągnęli Polacy, ale sporo było Niemców, Czechów i Słowaków, kilku Holendrów.
Najwięcej hodowców było jednak ze Śląska, bo nie ma w kraju drugiego regionu, w którym tak bardzo kochano by te ptaki.
"Gołębie zaraz po Panu Bogu" – mawiają Ślązacy. Podobno dlatego, że po godzinach spędzonych pod ziemią – w zimnie i ciemności – człowiek chce zadrzeć głowę i patrzeć w niebo. To, które hobby się do tego nadaje lepiej niż gołębie?
Ciemno zrobiło się parę minut po 16. Na zewnątrz temperatura dochodziła do minus szesnastu stopni. Zaczął zacinać śnieg. W środku cieplej i jakoś przyjemniej więc choć najważniejszy punkt imprezy - dekoracja mistrzów Siódmych Międzynarodowych Targach Gołębi Pocztowych oraz 56. Ogólnopolskiej Wystawy Gołębi Pocztowych – już się odbyła, ludziom nie spieszyło się do wyjścia.
Jedni gwarzyli ze znajomymi, inni oglądali występy artystyczne, ktoś finalizował zakup ptaków lub sprzętu. W końcu nie po to człowiek czeka cały rok na targi, żeby później wpaść jak po ogień.
Na Śląsku rozdzwoniły się telefony
W tamto sobotnie popołudnie większość Polaków siedziała z wypiekami przed telewizorami. Czekali, aż Adam Małysz odda w Zakopanem kolejny rekordowy skok. Przed halę, gdzie ustawiono duży telebim, zdecydowała się wyjść również grupka hodowców Chcieli zobaczyć "Orła z Wisły".
Około godziny 17.30 na paskach na dole ekranu pojawiła się informacja o zawaleniu się hali. Tak o tragedii dowiedział się również szef Grupy Ratownictwa PCK w Bielsku-Białej, Janusz Głaz.
Ledwo doczytał, a już zadzwonił telefon. To był komendant wojewódzki policji. Wyrzucał z siebie, że potrzebne wsparcie, że kto ma sprzęt i przeszkolonych ludzi, niech natychmiast jedzie do Chorzowa. Z Bielska-Białej to 65 kilometrów. Głaz rzucił się do wyjścia. Przed godziną 19, razem z sześcioma ratownikami, był na miejscu. Akcja ratunkowa już trwała.
Pierwsze na miejscu zameldowały się trzy zastępy ratowniczo-gaśnicze z Chorzowa. Dyspozytor odebrał wezwanie o godzinie 17.18.
Szczęście w nieszczęściu polegało na tym, że do tragedii doszło w województwie śląskim, gdzie od lat działa najwięcej grup ratunkowych przeszkolonych do niesienia zasypanym: z jednej strony ratownicy górniczy, z drugiej strony beskidzcy goprowcy. Do tego strażacy, policjanci, żołnierze, ratownicy medyczni.
Telefony szybko rozdzwoniły się w dyżurkach ratownictwa położonych w odległości trzech godzin jazdy od Chorzowa. W kolejnych godzinach na miejscu stawiły się Grupa Ratownicza z Łodzi (czterech ratowników i cztery psy), 20 kadetów ze Szkoły Aspirantów PSP z Krakowa, 41 kadetów z Częstochowy, ratownicy z Nowego Sącza.
W nocy, w kulminacyjnym momencie akcji, na terenie MTK było niemal 1500 osób.
Szczegółowy przebieg tragedii w Chorzowie przedstawia piąty odcinek serii dokumentalnej pt. "Największe polskie katastrofy" na Discovery Channel. Premiera 16 listopada o godz. 21:00.
Z dachu kapała woda, a później huknęło
Sławomir Pająk, prezes Okręgu Kielce Polskiego Związku Hodowli Gołębi – ten, który krzyknął do Grzegorza Ledwójcika, że dach się wali - też schował się za sceną. Pamięta ostatnie minuty przed tragedią. Było miło, leciała muzyka. Ludzie chodzili wyluzowani, więc Pająk nawet nie zastanawiał się specjalnie, dlaczego na głowę kapie mu woda.
- Jestem łysy, więc czułem to wyraźnie – mówi. - Tych kropel było coraz więcej. To były sekundy, ale pamiętam wyraźnie: zrobiło się jasno, bo tamtego dnia mocno świecił księżyc. Na początku stycznia tamtego roku zawalił się dach lodowiska w Płocku i ludzie opowiadali o takiej jasności, która pojawiła się w jednej chwili. Kiedy więc zobaczyłem, że zmieniło się światło, przez głowę przebiegła myśl: wali się.
Chwilę później niewyobrażalny huk.
Dalej wspomnienia tych, którzy przeżyli tragedię, są podobne. Krzyki ludzi, jęki. Kilkanaście minut później do tej kakofonii dźwięków doszły dzwonki telefonów, bo gdy telewizja i radio podały już informację o zawaleniu się hali, bliscy hodowców zaczęli do nich dzwonić. Telefony dzwoniły na okrągło.
Tymczasem pod halę podjeżdżały pierwsze zastępy ratowników.
- Zatrzymaliśmy się ze 20 metrów przed halą. Patrzę, hala stoi, ściany stoją. Zastanawiam się, co tu się stało? Nie zdawałem sobie sprawy, że cały dach jest w środku – opisuje ratownik z Pszczyny Aleksander Malcher.
Dla niego tamta akcja miała również wymiar osobisty. Nie wiedział, czy dwaj jego bracia, miłośnicy gołębi, byli na wystawie. A może byli, ale zdążyli już wyjść? Rodzina nieustannie do nich dzwoniła. Nie odbierali. Malcher uspokajał sam siebie, że ten brat, który jest ratownikiem medycznym, udziela pewnie poszkodowanym pomocy i dlatego nie odbiera.
Warunki jak w jaskini
Niejeden ratownik po latach wspominał, że w pierwszej chwili nie docenił skali katastrofy. Bo skoro budynek stoi, to ludzie pewnie zdążyli się rozbiec, pochować w jakichś niszach. Ktoś pewnie złamał nogę, ktoś był w szoku, ale to nic niezwykłego. Nic, co miałoby przerosnąć doświadczonych ratowników.
Wystarczyło jednak, by weszli na teren hali i wiedzieli już, że tu czeka ich walka o życie setek osób.
Kłębowisko elementów stalowych, jakaś papa, to wszystko w śniegu. Gdzieniegdzie nienaturalnie poskręcane ciała, czasem zakleszczone, czasem przygniecione. Krzyk rannych, dzwonki telefonów, które uniemożliwiały zebranie myśli. I ogólny chaos. Tak wyglądały pierwsze kwadranse akcji ratunkowej.
Parę minut po osiemnastej temperatura spadła do minus 17 stopni.
- Dla ratownika najgorsza jest niewiedza. Jeśli chodzi o zawaliska, ważną informacją jest liczba osób zaginionych. Tam tego nie wiedzieliśmy – wspomina Wiesław Wacięga z OSP Kęty.
Każdy krok to był strach, że można kogoś przygnieść, nadepnąć kogoś, kto czeka na wyciągnięcie.
Dr Jakub Munk z GOPR pamięta strach, czy zbyt gwałtowne ruchy nie spowodują dalszego zawalenia się budynku. W którymś momencie koordynator zadecydował, że GOPR-owcy mają użyć sprzętu do akcji jaskiniowych, by poruszać się w tunelach, które powstały pod zawalonymi elementami konstrukcji.
Chwile radości, gdy wyciągnięto żywych ludzi, przeplatały się z gorzkim poczuciem, że dla wielu uczestników targów nic już zrobić nie można. Do godziny 19.35 ratownicy znaleźli już 12 ciał.
Do szpitali przewieziono ponad stu rannych.
Ktoś zapomniał o drogach ewakuacji
Ratownicy walczyli z czasem, bo w takich wypadkach zawsze najważniejsze są pierwsze godziny. Ale i ci, których nie zasypało i mogli w miarę swobodnie się poruszać, walczyli o siebie i o to, by wydostać się z hali.
Grzegorz Ledwójcik i Sławomir Pająk mieli szczęście, bo widzieli drzwi ewakuacyjne, więc zaraz wyjdą! Ten, kto stał najbliżej, nacisnął klamkę. Ani drgnęło! Ludzie zaczęli napierać, próbując wyważyć, ale nawet kilku mężczyzn nie podołało. Ledwójcik pamięta, że chwycili ławkę i rozbili szkoło. Udało się, byli wolni.
Później wątek zamkniętych drzwi będzie badała prokuratura. Okazało się, że część wyjść ewakuacyjnych w ogóle nie została tamtego dnia otwarta.
Piotr I., koordynator techniczny, przyznał się do winy i dobrowolnie poddał karze. Złamał przepisy przeciwpożarowe, ale na jego szczęście w tej części hali nikt nie zginął. Dostał dwa lata w zawieszeniu i 2 tys. zł grzywny.
Po godzinie 21 na teren hali wypuszczono psy ratownicze. Ratownicy czekali z zapartym tchem. Niestety, psy nie wskazały nikogo żywego.
- O godzinie 22 wyciszono cały teren. Włączono geofony, czyli urządzenia, które pozwalają na wychwycenie najcichszego dźwięku w gruzowisku. Warunkiem ich prawidłowego działania jest idealna cisza. Pozwalają namierzyć najcichsze stukanie czy szelest - opowiada Janusz Głaz, ratownik z Bielska-Białej.
Aleksandrowi Malcherowi nie dawały spokoju milczące telefony braci. W końcu o godzinie 22.10 wyciągnięto jedego z nich, Andrzeja. Był ostatnią osobą, którą wydobyto żywą. Znajdował się w bardzo ciężkim stanie. Zmarł w szpitalu o godzinie 4.20.
Drugi brat, Zbigniew, również zginął.
Lód czy nie lód, hala i tak by się zawaliła
Ratownicy nadal szukali ciał zmarłych. Tymczasem w pokoju hotelowym w Opolu w ekran telewizora wpatrywał się Jacek J.
Był jednym z projektantów obiektu i jak wykazała później prokuratura, wiedział o istotnych wadach konstrukcyjnych. Nie pojechał pod halę, by oglądać akcję ratunkową. W poniedziałek wieczorem pociął sobie żyły, po czym zadzwonił do żony, by się pożegnać.
Uratowano mu życie, a gdy jego stan się poprawił, został przesłuchany przez katowicką prokuraturę. Śledczy ustalili, że choć Jacek J. dostał prawidłowy projekt budowlany, to przerobił go w sposób niezgodny ze sztuką.
Wcześnie, bo już w niedzielę, prokuratura przesłuchała członków zarządu spółki Międzynarodowe Targi Katowickie. Wśród nich był pochodzący z Nowej Zelandii Bruce R.
Prokuratura ustaliła, że dach po raz pierwszy ugiął się już w 2002 roku - ugiął się jeden z dźwigarów, więc wzmocniono go dodatkowym słupem. Wtedy nikomu nie przyszło do głowy sprawdzić stan techniczny pozostałych.
Po czterech latach okazało się, że tylko ten jeden, dodatkowo wzmocniony dźwigar, nie złamał się.
Do drugiego ugięcia dachu doszło kilkanaście dni przed targami "Gołąb '2006". Służby porządkowe zrzuciły śnieg ze środka dachu i wygięcie się wyprostowało. A skoro przestało się uginać, to po co zlecać odśnieżanie całego dachu? Coraz bardziej zadłużone MTK musiały ograniczać wydatki, a usunięcie śniegu i lodu, do kluczowych zadań nie należało.
Wkrótce miało się okazać, że lód czy nie lód, ta hala i tak by się zawaliła.
Zaniedbania człowieka, a nie siły przyrody
Prokuratura zebrała mocny materiał dowodowy. Wynikało z niego, że hala MTK nigdy nie powinna powstać, bo nie dość, że zbudowano ją z pogwałceniem zasad konstrukcyjnych, to do tego kierownictwo do minimum ograniczyło prace utrzymaniowe. Katastrofa budowlana była kwestią czasu.
"Do katastrofy doprowadziły błędy projektowe: obliczeniowe i konstrukcyjne, a także błędy wykonawcze oraz niewłaściwe użytkowanie obiektu przy nadmiernym obciążeniu śniegiem" – napisali w opinii eksperci z Politechniki Śląskiej i Wrocławskiej.
Źle zaprojektowano również odpływ wody z dachu. Skoro nie mogła spłynąć, to tamtej mroźnej zimy po prostu zamarzła. Kierownictwo spółki dostało od rzeczoznawcy zalecenie odśnieżenia dachu, ale zdecydowało, że lepiej odesłać pracowników do odśnieżania parkingów i podjazdów.
O tym, by zrezygnować z odśnieżania dachu, pisali do siebie w mailach. Stały się one później jednym z dowodów: wiedzieli o niebezpieczeństwie, ale je zbagatelizowali.
W maju 2009 r. przed Sądem Okręgowym w Katowicach rozpoczął się proces o spowodowanie katastrofy budowlanej, w której śmierć poniosło 65 osób, a 144 zostały ranne. Według ustaleń prokuratury, w dniu katastrofy w pawilonie było 1329 osób, wszystkie one miały status pokrzywdzonych.
10 lat procesu
Na ławie oskarżonych zasiadło 11 osób: kierownictwo MTK, projektanci i wykonawcy hali, inspektor nadzoru budowlanego. Początkowo oskarżonych było 12, ale wspominany już Piotr I., który nie dopilnował, by drzwi ewakuacyjne pozostały otwarte, dobrowolnie poddał się karze. Jego sprawa została wyłączona z głównego procesu.
Postępowanie sądowe toczyło się 10 lat, materiał dowodowy zgromadzono w prawie 500 tomach akt. Sam akt oskarżenia liczył 300 stron.
Tylko w pierwszej instancji odbyło się ponad 200 rozpraw.
Ryszard Z., członek zarządu MTK, Maria K., inspektor nadzoru budowlanego, i Grzegorz S., rzeczoznawca budowlany, skazani zostali na karę dwóch lat pozbawienia wolności, a Adam H., zarządca hali MTK, na półtora roku więzienia.
Bruce R., członek zarządu MTK, został przez katowicki sąd uniewinniony. Sędziowie uznali, że nie miał pełnej wiedzy o nieprawidłowościach dotyczących hali.
Obrońcy R. przekonywali, że ponieważ stale mieszkał za granicą, nie miał wglądu w bieżące sprawy spółki. " Polegał na współpracownikach, których uważał za profesjonalistów i nie otrzymał od nich żadnych alarmujących informacji o konieczności podjęcia pilnych działań" – zaznaczali adwokaci.
Prokuratura złożyła kasację od wyroku i dowiodła, że Bruce R. również był adresatem maili mówiących o wadach budynku. Sprawa wróciła na wokandę i w 2019 r. Tym razem Nowozelandczyk został skazany na karę półtora roku pozbawienia wolności.
Najsurowszą karę, 9 lat więzienia, sąd orzekł wobec projektanta hali Jacka J. Sąd uznał, że dokonując poprawek w projekcie J. mógł liczyć się z tym, że budowla może się zawalić.
"Człowiek bez pasji jest pusty"
Ledwójcik i Pająk w 2007 roku pojechali na kolejne targi gołębi, tym razem do Gdańska. Pojechali, bo bez pasji "człowiek jest pusty" i co by się nie działo, to chce się spotkać z tymi, którzy ta pasje podzielają.
Obaj przyznają, że szybko sobie poukładali w głowach wydarzenia. Nie miewają koszmarów i nie zadają sobie pytania, dlaczego tylu ludzi zginęło, a oni nie odnieśli żadnych obrażeń.
- Co ma być, to będzie. Mogło się różnie skończyć, a skończyło dobrze. W czterech pojechaliśmy, w czterech wróciliśmy – mówi tylko Pająk, gdy pytam, czy wraca do tego myślami. Choć przyznaje, że w drodze powrotnej do Kielc (której zupełnie nie pamięta ani on, ani żaden z jego trzech pasażerów, takie nerwy nimi targały), płakał.
W ogóle chętniej mówi o gołębiach niż tamtych targach. Opowiada, jak się je tresuje, by wygrywały zawody. Bo tak jak człowiek, który biega w zawodach, musi trenować, tak i gołąb musi dbać o kondycję.
Trzeba robić wywózki, czyli takie właśnie treningi. Ptaki wywozi się kilkadziesiąt kilometrów od domu, wypuszcza i później muszą same wrócić do gołębnika.
- Trzeba wstać wcześnie rano i jechać. Czasem trzeba gołębie poganiać, bo nie chcą latać i siadają. Młode trenuję od marca do mniej więcej 20 września, dorosłe do przełomu lipca i sierpnia. Jak się gołębi odpowiednio nie trenuje, to robią się za tłuste i żadnych zawodów nie wygrają. Są tacy, którzy gołębi nie wywożą, tylko przeganiają wokół domu – opowiada.
No, ale takie gołębie nie zdobywają medali.
Wśród wspomnień ludzi, którzy przeżyli katastrofę, są tez opowieści o furkocie gołębich skrzydeł, które podniosły się do lotu, gdy wiele klatek otworzyło się po tym, gdy coś w nie uderzyło.
- Już po czasie niektórzy mówili, że gołębie wyczuwały, że dzieje się coś niepokojącego, bo nerwowo patrzyły w górę. Myślę, że to tylko takie dobudowywanie symboliki. Ot, patrzyły, bo coś im na głowę kapało – mówi Sławomir Pająk.
Wydawało się, że gołębie, które uciekły wtedy z klatek, są spisane na straty. A jednak wiele z nich wróciło, rekordzista doleciał do domu w Holandii.
- Sezon na gołębie loty to wiosna i lato. To, że wytrzymały tyle dni na mrozie, to cud – kwituje Ledwójcik.
On sam musiał swoje gołębie porozdawać lub sprzedać. Lekarz stwierdził alergiczne zapalenie pęcherzyków płucnych – "chorobę zawodową" hodowców gołębi. Powiedział, że jeśli pacjent nie odetnie się od źródła choroby, czyli m.in. odchodów gołębi, to podejmowanie leczenia jest bez sensu. Z bólem serca, ale się odciął.
Ledwójcik kilka razy odwiedził miejsce targów. Już w 2007 r. odsłonięto pomnik upamiętniający ofiary tragedii. Składają się na niego dwie 4-metrowe płyty rozdzielone szczeliną, przez którą próbuje się wydostać trzynaście odlanych z brązu gołębi.
W 2018 r. duża spółka deweloperska kupiła 10 hektarów obejmujących m.in. teren dawnych targów i sukcesywnie wyburzała znajdujące się tam zabudowania. Do 2022 r. mają tam stanąć nowe budynki.