Holandia nie chce dwupaszportowców

Niemiecki paszport przestał być przywilejem na holenderskim rynku pracy. Pozycja posiadaczy Reisepass pogorszyła się znacznie po otwarciu sektorów dla pracowników z Polski. Pośrednicy wolą zatrudniać osoby na polskich papierach.

Holandia nie chce dwupaszportowców

12.03.2007 | aktual.: 12.03.2007 10:42

Niemiecki paszport przestał być przywilejem na holenderskim rynku pracy. Pozycja posiadaczy Reisepass pogorszyła się znacznie po otwarciu sektorów dla pracowników z Polski. Pośrednicy wolą zatrudniać osoby na polskich papierach.

Polak z niemieckim obywatelstwem – nauczony przez lata specjalnego traktowania – stał się dla holenderskich agencji ciężarem. W przeciwieństwie do rodaków z polskim paszportem jest on bardzo wybredny. Nie dość, że nie podejmie zajęcia za marne grosze, to jeszcze po ośmiu tygodniach pracy zjeżdża zwykle do domu. A gdy mu się coś nie spodoba, w każdej chwili może odejść do innej agencji. Pracownik z polskim paszportem – uwiązany rocznym kontraktem i pozwoleniem na pracę w jednym sektorze – nie ma takiej możliwości. Będzie pracował za zaniżone stawki, bo nie ma innego wyjścia.

Oferta dla (nie)fachowców

Zmiany na holenderskim rynku pracy na własnej skórze odczuli już pierwsi Polacy z niemieckim Reisepass. Darek, Waldek, Tomek i Leszek wyjeżdżają do Holandii już od kilku lat. Pod koniec grudnia wrócili z kolejnej udanej eskapady. Po świątecznym wypoczynku postanowili pojechać po raz kolejny.

Jak zawsze zaczęli od przebierania w ofertach opolskich agencji. Tym razem trafiła się im niezła fucha przy montażu paneli na łodziach i statkach. – To prosta robota, nie wymagająca żadnych kwalifikacji – zapewnił pośrednik. – Do tego bez języka i za przyzwoitą stawkę.

W tej sytuacji chłopakom nie pozostało im nic innego, jak skorzystać z okazji i ruszyć w drogę.

Po 12-tu godzinach podróży trafili w umówione miejsce. Teraz już nawet nie pamiętają nazwy tej miejscowości. Nauczeni praktyką ostatnich lat byli pewni, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Niestety, kłopoty pojawiły się już na początku. Okazało się, że holenderska agencja potrzebuje do tej pracy wykwalifikowanych cieśli i to z własnymi narzędziami. – Podejrzewając, że zaszło jakieś nieporozumienie, zadzwoniłem do pośrednika z Polski – mówi Leszek – Ten wyparł się wcześniejszych ustaleń i udał zdziwienie, że nie jesteśmy fachowcami. Zgarnął za nas kasę licząc na to, że być może przyjmą nas do tej roboty.

Do rzeźni marsz!

Po trzech godzinach spędzonych w biurze, agencja wysłała Polaków do jednej z firm, które znajdowały się w okolicy. Tam zaproponowano im zajęcie przy montażu płyt gipsowych. Wchodząc do biura mężczyźni przeżyli mały szok. Przywitał ich jeden z Holendrów zwracając się do nich w języku polskim. – Halo Polacy, k... mac, k... mac, pijemy, czy ruchamy?

Nie zważając na chamstwo Holendra, mężczyźni gotowi byli podjąć tę pracę, ale pracodawca mnożył pytania i wątpliwości. Po chwili dla Polaków stało się jasne, że facet dąży do tego, aby się ich pozbyć. Na końcu Holender stwierdził, że nie nadają się do tego zajęcia. – Od początku chodziło o to, by skierować nas do rzeźni – mówi Leszek. – Uświadomił nam to kierowca w drodze do Lohem, miejscowości w której mieliśmy zamieszkać.

Polacy – widząc, że sprawa przybiera dla nich niekorzystny obrót – zaczęli myśleć o szukaniu pracy na własną rękę. Na razie marzyli tylko o jednym, by położyć się spać. Po przyjeździe do Lohem im oczom ukazał się dom pełen ludzi. W niewielkich pomieszczeniach na piętrowych pryczach cisnęło się po 20 osób. W całym budynku jedna zniszczona łazienka i toaleta. W takich warunkach mieszkają w Holandii rodacy na polskich paszportach. Przyjechali tu za pośrednictwem warszawskiej agencji, która skierowała ich do pracy w rzeźni, przy „rozbrajaniu” świńskich głów. 12 godzin dziennie po 4,5 euro za godzinę. – Nie myśleliśmy zamiaru tam pracować, ani zamieszkać – mówi Leszek. – By nie zostać w środku nocy bez dachu nad głową, zgodziliśmy się wstępnie podjąć tą pracę. Jednak po chwili namysłu stwierdziliśmy, że nawet nie będziemy tam nocować.

Na budowie zamiast Niemców

Waldek zadzwonił do swego niedoszłego szwagra – Holendra – i poprosił go o pomoc. Człowiek ten był pracownikiem jednej z holenderskich agencji. Już o północy zjawił się samochód, który zabrał całą czwórkę do Ede, miejscowości oddalonej o 100 km. Zgodnie z obietnicą Holendra, Polacy mieli pracować na taśmie przy pakowaniu. Po przyjeździe na miejsce – o 2.00 w nocy – mężczyźni przeżyli jeszcze większy szok niż w Lohem. Warunki mieszkalne jakie tam zastali budziły przerażenie. Brak prądu, ogrzewania, bałagan i trzech spitych Niemców. Pierwsza noc w Holandii minęła przy akompaniamencie krzyków jednego z nich.

Na drugi dzień o godzinie 10.00 zjawił się kierowca i zabrał ekipę do biura. Na miejscu okazało się, że praca jest, ale nie przy pakowaniu lecz przy rozbiórce starych budynków w Amsterdamie. Nie mając wyboru Polacy skorzystali z oferty. W międzyczasie pracownicy agencji uporządkowali pokoje.
– Na budowę dojeżdżaliśmy codziennie po 80 km – wspomina Leszek. – Po odliczeniu wszystkich kosztów, wychodziło nam na czysto jakieś 210 euro tygodniowo.

Trwało to niecałe dwa tygodnie. Gdy pewnego dnia Polacy przyjechali do pracy, Holendrzy zaczęli ich unikać. – Spytałem się czy dziś pracujemy, a oni opowiedzieli, że nie bo budowę trzeba oczyścić z azbestu – mówi Leszek. – Informacje te potwierdziła potem agencja dodając, że już niedługo wrócimy do pracy.

W rzeczywistości nigdy to nie nastąpiło. Niemiecka brygada – która rzekomo miała zbierać azbest – wróciła właśnie z dwutygodniowego urlopu. Zastępujący ich Polacy zostali wykorzystani jako „zapchaj dziury”.

Koniec z Holandią

W międzyczasie Leszek obdzwonił mniej więcej 20 agencji. – Żadne biuro nie miało dla nas pracy – mówi. – Wszyscy pytali na jakim jesteśmy paszporcie. Jeszcze niedawno oczywistym było, że można być tylko na niemieckim, a ofert dla nas zawsze było bez liku.

Po tygodniu spędzonym w domku, odezwało się do nich biuro z propozycją pracy. Tym razem w Niemczech – przy usuwaniu azbestu na statku Rotterdam. Polacy z miejsca odrzucili tą ofertę.

Chwytając się ostatniej szansy Tomek zadzwonił do agencji, w której pracował w zeszłym roku. W odpowiedzi otrzymał zapewnienie, że praca będzie, ale tylko dla dwóch osób. Darek i Waldek nie mając już ochoty na dalsze podróże postanowili, że wrócą do Polski. Tomek i Leszek pojechali 150 km do Naldwik. Niestety i tym razem kolejne biuro zrobiło ich w balona. Zamiast spodziewanego zajęcia przy pakowaniu, czekała na nich praca w rzeźni. Czarę goryczy przepełniły – jeszcze gorsze niż w Ede – warunki mieszkaniowe. Polacy zastali tam grupę kompletnie pijanych rodaków. Widząc to, bez nie zastanawiając się, dołączyli do oczekujących na wyjazd do kraju kolegów.

– Sytuacja w Holandii w ciągu kilku miesięcy zmieniła się diametralnie. Agencje mając do dyspozycji rzesze rodaków z polskimi paszportami, nie widzą już potrzeby specjalnego zabiegania o dwupaszportowców – mówi Leszek. – Pośrednicy gotowi są nawet wysyłać nas do najgorszych robót, gdzie stale brakuje pracowników. W tej sytuacji postanowiliśmy, że już więcej tam nie pojedziemy. Skoncentrujemy się na szukaniu pracy w Niemczech...

Maciej Sibilak

foto: 1. Waldek, Darek, Tomek i Leszek pracowali niespełna dwa tygodnie przy rozbiórce starych domów w Amsterdamie.

  1. Polacy zrezygnowali z pracy, kiedy dowiedzieli się, że mieliby usuwać azbest ze statku MS Rotterdam
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)