Jak nie harować jak wół, a być wydajnym?
Wyciskanie z siebie – lub z innych ludzi – ostatnich potów to droga donikąd. Jak więc nie harować po nocach, być wydajnym i realizować zadania w terminie?
22.12.2010 | aktual.: 22.12.2010 12:00
Zwolnij. Nie siedź w pracy do późna. Wykorzystaj zaległy urlop. Odpocznij. Zrelaksowany, ze świeżym umysłem zrobisz wszystko szybciej i sprawniej. Bo najważniejszy jest pomysł!
Do agencji reklamowej wpada biznesmen i krzyczy od progu:
- Przygotujcie mi projekt kampanii billboardowej.
- Na dziś czy na jutro? – ktoś pyta z uśmiechem. - Gdyby było na jutro, to przyszedłbym jutro – denerwuje się klient. Działanie pod presją czasu to w wielu firmach norma. Zlecenia na już, zaraz, natychmiast – po 20 latach wolnego rynku – nikogo już w Polsce nie dziwią. Podobnie jak zabieranie pracy do domu. I wypalenie zawodowe.
- Kto nie dotrzymuje wyznaczonych terminów, wypada z gry. To niesolidny partner. Nie może liczyć na kolejne zlecenia – podkreśla Marek Marcinkowski, właściciel studia graficznego w Szczecinie.
Psycholog Alicja Narloch uważa jednak takie podejście za krótkowzroczne. Według niej wyciskanie z siebie – lub z innych ludzi – ostatnich potów to droga donikąd. - To, że firmie poświęcamy coraz więcej czasu, wcale nie przekłada się ani na jej wyniki, ani na nasz osobisty sukces. Człowiek zmęczony jest nieproduktywny jak wyjałowiona ziemia – twierdzi psycholożka.
Czy istnieje jakaś sensowna alternatywa dla napiętych harmonogramów, wyśrubowanych planów produkcyjnych, deadlinów? Tak, jest nią dobry pomysł. W latach 50. ubiegłego wieku Lila Wallach z „Reader’s Digest” miała zwyczaj chodzić po redakcji i mówić: „Piękny dziś dzień. Zgaście światła i idźcie do domu”. I robiła to o godz. 16! Była w tym wielka mądrość. Bo dziennikarze wypoczęci, zrelaksowani, mający czas dla rodziny pracowali wydajniej, nie popełniali tylu błędów, w związku z tym nie było potrzeby publikowania sprostowań. No i mieli o niebo lepsze pomysły na swe artykuły. Efektywność pracy nie ma nic wspólnego z liczbą przeznaczonych na nią godzin i ze zmęczeniem. Przekonany jest o tym m.in. Radosław Kauffman, kierownik działu marketingu w jednej z dolnośląskich firm branży FMCG (dóbr szybkozbywalnych). Czy projekt musi skończyć do lipca, czy do grudnia, zawsze i tak się wyrabia na ostatnią chwilę. A nawet woli, gdy ma mniej czasu, bo to go dyscyplinuje i wyzwala w nim kreatywność.
- Przy krótkim terminie od razu biorę się do roboty – tłumaczy Kauffman. – Nie ma wtedy żadnego ociągania się i długich nasiadówek, których celem jest zajęcie się wszystkim innym, tylko nie właściwym zadaniem.
Unikanie nasiadówek – zastrzega – to jednak nie to samo co rezygnacja z pracy zespołowej i wspólnego planowania. Przeciwnie, menedżer tak „kombinuje”, by jak najmniejszym wysiłkiem i kosztem osiągnąć zamierzony cel.
- Sprowadza się to do dobrej organizacji pracy. Do jasnego podziału obowiązków i ról – wyjaśnia Radosław Kauffman. – Gdybym nie chciał się dzielić odpowiedzialnością i uprawnieniami, a wszystko robił sam, jak wielu moich kolegów na kierowniczych stanowiskach, już dawno bym skończył na oddziale intensywnej terapii lub w zakładzie dla psychicznie chorych.
Z Kauffmanem zgadza się Aleksander Przybysz, dobrze opłacany programista z Warszawy. Jego zdaniem o sukcesie lub porażce oprogramowania przesądzają w 80 procentach decyzje podjęte w pierwszych miesiącach pracy nad architekturą systemu.
- Najważniejsze to dobrze zacząć, nie popełnić żadnych poważniejszych błędów na starcie. Więc wtedy rzeczywiście funkcjonuję na zdwojonych obrotach. Mózg jest gejzerem pomysłów. I nic poza projektem dla mnie się nie liczy – zdradza tajemnice swych zawodowych sukcesów Przybysz.
I dodaje, że niektórzy jego koledzy po fachu są strasznie nieuważni na początkowym etapie projektu. Robią wszystko byle jak, byle szybciej. Rzeczywiście, tempo mają rewelacyjne, ale okupione jest to dużą liczbą pomyłek, które ujawnią dopiero po kilku miesiącach.
- Zazwyczaj wtedy u mnie wszystko idzie jak po maśle, a oni projekt zaczynają od nowa, raz, drugi, kolejny. Aż do odkrycia i wyrugowania popełnionych błędów – opowiada warszawski programista.
No dobrze – ale jak sprawić, by menedżer lub przedsiębiorca zrozumiał, że kto pracuje krócej, pracuje lepiej? Jak go przekonać, że pośpiech oznacza marnowanie czasu i energii?
- Najpierw zastanów się, czy w obecnej sytuacji na rynku pracy jesteś skazany na firmę, w której spędzasz tyle czasu. Jeśli nie jesteś, powiedz szefowi wprost, że bezproduktywne siedzenie w robocie do późna jest bez sensu. Jeśli twe rozumowanie uzna za niedorzeczne, pomoże ci dokonać wyboru – radzi psycholożka Alicja Narloch.
Ona wybrała prawie pięć lat temu. Właściciel ośrodka doradczo-szkoleniowego dla biznesmenów, w którym pracowała, nie dawał jej nawet wolnych sobót. I robił awantury, gdy podczas urlopu odważyła się wyłączyć komórkę. Menedżer nie chciał słuchać, gdy mówiła mu, że ma męża i małą córeczkę, więc nie może bez reszty oddać się firmie. W końcu odeszła i założyła własną.
- Teraz pracuję, jak chcę, kiedy chcę i ile chcę. Nie odbiło się to negatywnie na mojej efektywności i zarobkach. Co najwymowniej świadczy o tym, że najważniejszy w życiu jest pomysł – cieszy się pani psycholog.
Mirosław Sikorski