Jak wygląda dzień pracy na bazarze?
W tym fachu potrzebna jest systematyka, wytrwałość, silne ręce i dryg do pieniędzy. Mówią osoby, które od lat pracują na bazarach. Ile zarabiają i jak wygląda ich dzień pracy?
28.09.2010 | aktual.: 28.09.2010 12:08
Janek od 20 lat handluje warzywami na targowisku w Łowiczu i Sieradzu. Wiosną i latem sprzedaje towar z własnych upraw, zimą handluje artykułami spożywczymi – od gum do żucia poczynając, na mące kończąc. Jak mówi to bardzo ciężki kawałek chleba. Codziennie wstaje o 4 rano, jedzie do hurtowni, kupuje towar, a następnie udaje się na targowisko. Sprzedaje do godziny 13 – 14. Potem jedzie do domu i do późnych godzin pracuje w szklarni. Pomaga mu żona. Śpi około czterech godzin na dobę.
Warzywa, owoce, mąka – od 3 do ok. 7 tys. zł
- Gdy rozkręcaliśmy interes było bardzo ciężko. Musieliśmy dużo zainwestować, przez lata nam się interes nie zwracał. A trzeba było kupować nowe sadzonki, piece do szklarni, samochód. Pamiętam, że żyłem tak szybko, tak ciężko pracowałem, że dostałem zawału. Miałem wtedy 36 lat! Teraz już jest spokojniej, ale pracować trzeba ciężko. W ten biznes zaangażowana jest cała rodzina – żona, ale też dzieci, które nie jeżdżą na żadne wakacje, w szklarni pielą i robią rozsadki. Pracować muszą po lekcjach. W zimie zarabiam na rękę ok. 3 tys. zł, latem – ok. 7 - 8 tys. zł. Mam też stałych odbiorców, przyjeżdżają do mnie właściciele restauracji po świeże warzywa, mają gwarancję, że z ekologicznej uprawy – opowiada Jan Kędzierzawski.
Swietłana sprzedaje na gdańskim targowisku biustonosze. Przyjechała do Polski z Białorusi 5 lat temu. Wtedy miała tylko jedną torbę wypchaną chustami, tanimi chińskimi majtkami i podkoszulkami. Przez miesiąc mieszkała na dworcu, podejrzewano ją o prostytucję, a straż graniczna chciała deportować. *Staniki – 2 tys. zł *
- Bo ja tu nikogo nie miałam! Przyjechałam, jak to się mówi, w ciemno. Postawiłam wszystko na jedną kartę. Mieszkałam pod Mińskiem w bloku i nie miałam żadnych perspektyw. Mogłam iść do przetwórni pracować, tak jak moja matka i siostry. Nie chciałam. Wyjechałam, ale w Polsce oszczędności szybko stopniały. Towaru nikt nie chciał kupować, a opłaty na targu trzeba było płacić. Tułałam się, było ciężko, ale nigdy się nie sprzedałam …, cieleśnie – mówi Swietłana Rozejko. – Pomogła mi kobieta, która tu w Gdańsku ma taką organizację pomocową. Mogłam u niej spać, dostawałam też jedzenie. Ciężko pracowałam i się odkułam. Wynajęłam mieszkanie i mam z czego żyć. Wyszłam za mąż - za Polaka. Jestem zadowolona, nie żyję luksusowo, ale normalnie, znośnie. Zarabiam ok. 1,5 - 2,5 tys. zł miesięcznie. Pracuję codziennie po 12 godzin, pomagam też kobiecie, która kiedyś pomogła mi, gdy chcieli mnie deportować. Ona teraz jest bardzo chora, nie zapomniałem o niej.
Kurtki i dżinsy – ok. 2 tys. zł
Joanna codziennie wstaje około 5. Robi śniadanie, potem zawozi dzieci – Piotra do szkoły, Damiana do przedszkola (synów wychowuje sama). Następnie jedzie na targowisko, sprzedaje odzież. Ma wszystko – suknie wizytowe i balowe, kurtki ortalionowe, spodnie dżinsowe, podkoszulki… Wszystko to, co ludzie chcą kupować. Wraca do domu około 16, odbiera młodsze dziecko z przedszkola, sprząta, gotuje. Przygotowuje się do następnego dnia. Mówi, że żyje jak w kieracie. Nigdy nie była na urlopie. Na nic nie ma czasu i ciągle boi się, że zabraknie jej pieniędzy na życie.
- W tym fachu różnie się zarabia. Są miesiące, że ludzie kupują nowe rzeczy, na przykład w sierpniu przed rozpoczęciem roku szkolnego. Ale zimowe miesiące są bardzo trudne. W lutym zarobiłam ok. 1,5 tys. zł, a towar kupiłam za 3 tys. zł. Ale z kolei w sierpniu i wrześniu zarabiałam ok. 8 tys. zł. Jak policzyć, to średnio miesięcznie zarabiam ok. 2 tys. zł i jest coraz gorzej. A przecież muszę opłacać mieszkanie, kupować paliwo do auta. Muszę ciągle kombinować, zastanawiać się, co się będzie sprzedawać, jak zmieniać asortyment. Boję się, że nie będę miała za co ugotować dzieciom obiadu. Pracy się nie boję, mogę pracować całą dobę, a co mi tam. Ważne, żeby się dobrze towar sprzedawał. Buty – ledwo starcza do pierwszego
Jarosław i Teresa handlują butami. Jeżdżą codziennie na inne targowisko na Mazowszu. Zajmują się sprzedażą odkąd firma, w której pracowali splajtowała. Jarek był magazynierem, a Teresa pracowała przy taśmie produkcyjnej w firmie, która produkowała części samochodowe. Na targowiskach pracują od 15 lat.
- Codziennie jesteśmy w innym mieście, wstajemy o godz. 4 - 5, bo dzień targowy rozpoczyna się o godzinie 7. Czasem jedziemy 3 godziny na targowisko. Sprzedajemy przez 5-6 godzin, jedziemy do hurtowni po nowy towar i w domu jesteśmy późnym wieczorem. Każdy dzień jest taki sam. Zdarza się, że nic nie sprzedamy, ani jednej pary butów… Znamy wszystkich na bazarach i nas znają, mamy ksywkę „obuwianka”, mówią na nas „obuwiana przyjechała”, „idź po kawę do obuwianki”. Mamy dwoje nastoletnich dzieci. Niestety rzadko ich widzimy, sami muszą zrobić sobie obiad, zadbać o przygotowanie się do szkoły. Pełną rodziną jesteśmy tylko w niedzielę. Urlopu nie mieliśmy nigdy, pracujemy też w soboty. Kiedyś myśleliśmy, że to będzie rozwiązanie tymczasowe, szukaliśmy innej roboty. Ale okazało się, że dość dobrze zarabialiśmy na tym handelku. Teraz jest gorzej, namnożyło się tych supermarketów, ludzie wolą tam kupować, bo wszystko mają pod nosem. Jeszcze 10 lat temu za zarobione pieniądze udało nam się zbudować dom. Teraz ledwo
nam wystarcza do pierwszego następnego miesiąca, w lutym zarobiliśmy 3,5 tys. zł, a w styczniu 2,1 tys. zł. To jest tragedia! Najgorsze, że już mamy swoje lata i innej pracy nie znajdziemy. Jak chłopaki skończą szkołę, to będą nam pomagać, może lepiej będzie – mówi Teresa Hożowska.
Rzadziej zaglądamy na bazary, wolimy supermarkety
Wielu pracujących na bazarach mówi, że ich zarobki drastycznie spadły. Winią za taki stan rzeczy supermarkety. Polacy coraz rzadziej zaglądają na bazary.
- Wiele stoisk się przebranżowiło, opłaca się handlować świeżymi warzywami, owocami, jajkami. Ludziom warzywa w supermarkecie wydają się sztuczne, wolą kupować je na bazarze. Gorzej handluje się teraz odzieżą i butami. Na targowiska chodzą osoby starsze, które już się przyzwyczaiły, mają swoje ulubione „panie sprzedawczynie”. Na bazarze czują się lepiej niż w supermarkecie. Młodzi za to wolą supermarkety. W wielu miastach bazary obumarły, za to ciągle dobrze prosperują na wsiach i w bardzo małych miasteczkach, w których oprócz kiosku i jednego „spożywczaka” nie ma innych sklepów – mówi Grzegorz Flis, socjolog, pisał pracę doktorską o polskich targowiskach.
Tomasz Wieczorek