Jedna firma - wiele pokoleń

W czasach, gdy królują takie pojęcia jak innowacyjność, nowoczesność i technologia, firmy działające w oparciu o dawne wartości i rodzinne tradycje są skazane na niepowodzenie. Tymczasem, sytuacja wygląda zupełnie inaczej

Jedna firma - wiele pokoleń
Źródło zdjęć: © NAC

18.09.2012 | aktual.: 16.06.2014 13:00

Wielopokoleniowe przedsiębiorstwa, gdzie zarówno wiedza, jak i rodzinny interes, przekazywane są z pokolenia na pokolenie, mają się bardzo dobrze. Na biznesowej mapie, stanowią punkty niezwykłe. Bo dla nich klienci to nie anonimowe osoby, które korzystają z ich usług, tylko znajomi, przyjaciele, sąsiedzi. Prowadząc firmę latami, przejmując ją po przodkach, wrastają w lokalną społeczność, stają się integralną częścią miasta czy dzielnicy, w której funkcjonują.

Piekarnia-cukiernia "Pellowski" z niewielkimi przerwami funkcjonuje na gdańskiej starówce od 1947 roku. Dziś pracuje w niej już czwarte pokolenie Pellowskich. Zmianę warty widać też u klientów. - Prowadząc taką działalność jak nasza, stajemy się częścią życia mieszkańców Gdańska. Nie tylko zaopatrujemy ich w pieczywo, ale towarzyszymy im w najważniejszych chwilach życia - mówi Grzegorz Pellowski, właściciel. - Mamy klientów, którzy zamawiali u nas tort na własne wesele, potem przygotowywaliśmy kolejny na chrzciny ich dziecka, pierwszą komunię itd. Niedaleko piekarni mieszka też nasza pierwsza ekspedientka. Dziś nadal nas odwiedza jako klientka. Ludzie nie tylko robią u nas zakupy. Przychodzą porozmawiać, powspominać. Dla nas to właśnie jest najważniejsze - relacje z klientami, atmosfera w pracy, przyjemność jaką z niej czerpiemy - dodaje Pellowski.

Również Dariusz Prycel, fotograf, podkreśla jak ważny jest żywy, prawdziwy kontakt z klientami - Wielopokoleniowość stanowi ważny aspekt naszej działalności. Klienci przywiązani do firmy, która towarzyszy im od lat, to wielki skarb. Daje nie tylko przyjemność z pracy, ale i świadomość, że nie umrzemy z głodu (śmiech) - mówi właściciel firmy FOTO ROSS z Gdańska. - Mimo dużej konkurencji, starzy klienci zostają z nami. Wzajemnie obserwujemy u siebie te pokoleniowe zmiany - najpierw zdjęcie małej dziewczynki, potem z okazji matury, dyplomu, fotografie ślubne i pewnego dnia ta sama dziewczyna przyprowadza do nas swoje dzieciątko, by usiadło przed obiektywem. Gdy jest się wtopionym w jakieś miejsce, w jakąś społeczność, żyje się razem z nią. Można oglądać i utrwalać na zdjęciach zachodzące w tej społeczności zmiany - dodaje Dariusz Prycel.

Piekarnia-cukiernia "Pellowski" w Gdańsku istnieje od 65 lat, jednak początki firmy sięgają 1922 roku, gdy dziadek pana Grzegorza - Stanisław kupił piekarnię w Wejherowie. Studio fotograficzne FOTO ROSS w Gdańsku zaczęło działać tuż po wojnie. Powstało jednak już przeszło sto lat temu w carskim Wilnie. Historie obu firm, to jakby historia Polski i narodu polskiego w miniaturze. W ich działalności odbijają się wszelkie zachodzące w tym czasie zmiany. Wojny, komunizm, Solidarność, nastanie demokracji, czy powódź, która dotknęła miasto - to wszystko kształtowało te wielopokoleniowe firmy i doprowadziło przedsiębiorców tu, gdzie są dzisiaj. Historia wielopokoleniowych form, nie jest tylko historią jednego czy drugiego przedsiębiorstwa, to przede wszystkim historia ludzi, którzy od blisko wieku tworzą je i w nich pracują. *Chleb od pokoleń *

Grzegorz Pellowski przejął rodzinną firmę blisko ćwierć wieku temu. Prowadzi ją z żoną Katarzyną. W piekarni pracują też jego dzieci: córka Karolina i jej brat bliźniak Mateusz oraz synowie Łukasz z żoną Justyną i Jakub z żoną Karoliną. Dziś to oni tworzą kolejny etap historii piekarni-cukierni Pellowski, którą 90 lat temu zapoczątkował dziadek pana Grzegorza. - W 1922 roku, mój dziadek Stanisław kupił piekarnię w Wejherowie, przy ulicy Świętego Jacka. Do wybuchu II wojny światowej firma rozwijała się doskonale, zapewniając pieczywo mieszkańcom Wejherowa. Zakład zabrali dziadkowi Niemcy, gdy odmówił podpisania volkslisty - wspomina Grzegorz Pellowski.

Piekarnia wróciła do rodziny po wojnie. - Po dziadku przejął ją mój stryj Bolesław, któremu po kilku latach odebrali ją z kolei komuniści, ale znów wróciła do rodziny. Obecnie prowadzi ją Janusz, syn Bolesława.

Założyciel piekarni w Wejherowie w 1946 roku przeniósł się do Gdańska. Razem z synem Józefem - ojcem pana Grzegorza, zakupili plac ze zrujnowanym budynkiem na rogu ulic Igielnickiej i Podwale Staromiejskie. - W ciągu dwóch lat dziadek wybudował piekarnię i odbudował poważnie uszkodzony budynek przy ulicy Igielnickiej 1. Gotową posesję z zakładem przejął mój ojciec - opowiada Grzegorz Pellowski. Jednak pod koniec lat 40 firma znów popadała w kłopoty. Tym razem za sprawą tzw. domiar, czyli wysokich podatków, jakimi władze gnębiły prywatnych przedsiębiorców. - Co roku domiary były wyższe. Zaczęły się też regularne kontrole urzędników i milicji. Nie można było normalnie pracować, więc ojciec postanowił wyjechać z kraju. Spróbował ucieczki przez morze, ukryty w barce z węglem płynącej do Szwecji. Został jednak złapany i trafił do aresztu śledczego Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa w Gdańsku, a potem do więzienia UB w Starogardzie Gdańskim. Na mocy wyroku dwa lata spędził w różnych więzieniach i w kopalni łupków
z uranem - wspomina pan Grzegorz.
Gdy Józef Pellowski wyszedł z więzienia, piekarni nie było. Przejęło ją państwo i przeznaczyło na siedzibę spółdzielni "Społem". Pan Józef został z kolei skierowany do pracy na Półwyspie Helskim, na którym zatrudniono go w piekarniach GS "Samopomoc Chłopska" w Jastarni i w Juracie, a potem do zakładu GS "SCh" w Wierzchucinie.

- Przez cały ten czas ojciec walczył o odzyskanie piekarni. W końcu po latach interwencji i próśb, zwrócono mu ją w 1968 roku, gdy ja miałem 12 lat - dodaje pan Grzegorz. - Sklep i piekarnia wróciły więc do rodziny, straciliśmy jednak mieszkania w naszym dawnym budynku, bo dokwaterowano już lokatorów, a w lokalach użytkowych przy ulicy Igielnickiej były sklep monopolowy i zakład fryzjerski.

Swoją nieruchomość Pellowscy odzyskiwali etapami, aż do początku lat 90, gdy firmą kierował już pan Grzegorz. Walka o własny majątek nie była zresztą ich jedynym problemem.

- Mąkę i pozostałe surowce piekarnicze reglamentowano. Ich zakupienie wymagało posiadania oficjalnego przydziału. Kiedy mąki nie wystarczało, kupowano się ją "nielegalnie" w sklepach spożywczych, w kilogramowych torebkach i przesypywano do dużych worków - opowiada właściciel piekarni. - Do tego dochodziły też stałe kontrole ze strony różnych PRL-owych instytucji. Sprawdzali ilość mąki, szukali ukrytych "pod ladą" dóbr. To był nasz chleb powszedni w tamtym okresie - mówi pan Grzegorz.

Mimo wszystkich przeciwności firma działała znakomicie. Choć wybór towarów był ograniczony niemal wyłącznie do chleba żytnio-pszennego, bułek maślanych, pączków i drożdżówek, przed sklepem zawsze były kolejki. - Piekarnia nie przynosiła dużych zysków, ale wypiekanie chleba było rentowne. Przed jedynym wówczas sklepem firmy ustawiały się kolejki klientów, a w okresach przedświątecznych "ogonki" prawie sięgały do ulicy Rajskiej - wspomina Pellowski. Również lata 80 były dla firmy trudne. - Rzemieślnicy solidaryzowali ze strajkującymi stoczniowcami i starali się ich wspierać. Kiedy pojawił się komunikat, że strajkującym potrzebny jest chleb, z naszej piekarni wyjeżdżał dostawczy żuk wypełniony bochenkami. Do stoczni wjeżdżał bramą nr 2, a opuszczał ją pusty bramą nr 3, od strony ul. Wałowej, mijając z obawą liczne patrole ZOMO. W 1988 roku harcerze nosili pod stocznię chleb w plecakach i przerzucali go przez płot - opowiada Grzegorz Pellowski.

Choć wiele z tych wydarzeń miało miejsce zanim pan Grzegorz zaczął pracować w piekarni doskonale je pamięta. Razem ze starszą o rok siostrą właściwie się tam wychowywali. - Po szkole przychodziliśmy do piekarni i wykonywaliśmy proste prace. Im byliśmy starsi tym więcej było obowiązków. Gdy skończyłem 18 lat zacząłem u ojca pracować. Przystąpiłem też do egzaminu czeladniczego, a po trzech latach - do mistrzowskiego w zawodach piekarz i cukiernik. Piekarnię przejąłem po ojcu w lutym 1989 roku. Niestety, nie doczekał on upadku komunizmu oraz przemian politycznych i gospodarczych w Polsce, które pozwoliłyby mu na rozwinięcie firmy - mówi pan Grzegorz.

Z nową rzeczywistością zmierzył się dopiero syn pana Józefa i wnuk Stanisława - Grzegorz Pellowski. W pełni wykorzystał możliwości nowego systemu. - Dziś w piekarni, sklepach, kawiarniach i kateringu firma zatrudnia ponad 200 pracowników, a asortyment wyrobów piekarniczych, cukierniczych i gastronomicznych obejmuje 750 pozycji - mówi z dumą właściciel, podkreślając, że choć skala przedsięwzięcia się zmieniła, charakter piekarni pozostał taki sam. - To firma rodzinna. Razem ją tworzymy, razem o nią dbamy i wszyscy chcemy, by mimo rozwoju pozostała piekarnią rodzinną Gdańszczan, by czuli, że nie jesteśmy zwykłym sklepem z pieczywem, ale częścią naszej wspólnej lokalnej historii.

Historia w obiektywie

Dziejowe zawieruchy odbiły się też na innej rodzinnej firmie. Niewielkim zakładzie fotograficznym FOTO ROSS, którego początki sięgają carskiego Wilna. - Znam je tylko z opowieści babci i niestety część wspomnień zaginęła już z moimi przodkami. Wiem jednak, że wszystko zaczęło się w Wilnie, gdzie mój pradziadek Stefan zainteresował się wielką nowinką techniczną, jaką była fotografia. Podczas zawieruchy wywołanej I wojną światową pradziadek i jego rodzina trafili w głąb Rosji do Tuły i dopiero po ustaniu działań wojennych wrócili do Wilna. Mimo trudnych historycznie czasów, pradziadek zajmował się swoją pasją i zaraził nią swoje dzieci. Jego trzech synów i najmłodsza z rodzeństwa córka - moja babcia Jadwiga, wszyscy zostali fotografami. Razem prowadzili zakład fotograficzny w Wilnie - opowiada rodzinną historię Dariusz Prycel. - Pamiętam jak babcia opowiadała, że już jako nastolatka wiele razy zostawała sama w zakładzie i dawała sobie radę. A w ówczesnych czasach atelier oświetlane było światłem zewnętrznym,
regulowano je przy pomocy zasłon, blend itd. To była praca wymagająca sporych umiejętności. Kiedy babcia pana Dariusza dorosła i wyszła za mąż, postanowiła prowadzić firmę na własny rachunek. - Babcia sięgnęła po technologiczną nowinkę - fotografię małoobrazkową. W tamtych czasach pojawiły sie aparaty Leica i można było robić seryjnie fotki. W szczytowym okresie zatrudnionych było 6 tzw. "laikarzy", którzy "pstrykali foty na mieście". Było czasami tak, że ludzie krążyli wokół nich aby tylko zrobili im zdjęcie - opowiada ze śmiechem fotograf. Państwo Prycel żyli sobie spokojnie zajmując się fotografią aż do wybuchu II wojny światowej.

- Mój dziadek dostał się do niewoli sowieckiej i prawdopodobnie nie przeżył by wojny, gdyby nie fotografia. "Fotografa nam nada" stwierdzili Rosjanie i to uratowało mu życie - mówi Dariusz Prycel. Po wojnie rodzina przeniosła się do Gdańska. - Babcia, a wtedy też już mój tata Antoni robili przede wszystkim zdjęcia do dokumentów, bo takie było akurat zapotrzebowanie. Po pewnym czasie udało im się odbudować kamienicę naprzeciwko dzisiejszej siedziby Rady Miasta i tam otworzyli salon FOTO ROSS. Robili zdjęcie okolicznościowe, portrety i oczywiście fotografie do dokumentów. Do tej pory przychodzą do mnie klienci, którzy wspominają, że w zakładzie mojej babci, gdzie pracowała z ojcem robili sobie kiedyś zdjęcia - opowiada pan Dariusz.

Tak atrakcyjna lokalizacja niestety zwracała uwagę władz. Miasto upomniało się o swoje grunty, a zakład został przeniesiony do małego składziku na gdańskiej Oruni. - To był okres kiedy byłam przedszkolakiem. Ojciec pracował wtedy jako fotograf w koncernie RSW Prasa Książka Ruch, a zakład prowadziła babcia. Dopiero w latach 80, gdy babcia potrzebowała już pomocy, dołączył do niej najpierw tata, a w 1988 roku, także ja. Moja babcia miała wtedy 80 lat ale nadal pomagała w pracy - wspomina właściciel FOTO ROSS.

Kolejnym przełomowym momentem w historii firmy był rok 2001. - Podczas powodzi zakład został zalany. Pomyślałem, że to okazja by otworzyć nowy. Ojciec został na starym miejscu, a ja w tym czasie rozkręcałem nowy salon na drugim końcu miasta przy ul. Pomorskiej, gdzie znajduje się do dziś. To nowe miejsce to już okres fotografii cyfrowej - innego zapotrzebowania, innego sposobu pracy,myślenia... ale nie wszystko się jednak zmieniło. Choć zmieniliśmy adres, pojawiły się nowe technologie, wciąż przychodzą ludzie, którzy pamiętają mnie ze starego zakładu, przypominają, że kiedyś na Oruni robiłem im zdjęcia. Ludzie nie zmieniają się tak szybko jak technologie i wielu z nich docenia wielopokoleniową historię firmy - ocenia Dariusz Prycel. - Kiedy obchodziłem 100-lecie FOTO ROSS, zmieniłem wystrój, wstawiłem stare aparaty, wystawiałem prawdziwy relikt komuny - książkę skarg i wniosków z wpisami z 1978 roku, zyskałem wielu nowych klientów. Przyszli do mnie mówiąc, że nie znali tradycji i historii zakładu i podoba im
się ten powrót do początków. I ci klienci faktycznie ze mną zostali. To wielka radość pracować dla pasjonatów, stałych klientów, osób, które nie oczekują tylko błyskawicznie zrobionych odbitek, ale fotografia i zdjęcia mają dla nich głębsze znaczenie.
Jak każda firma, która chce rywalizować z konkurencją, zakład fotograficzny FOTO ROSS, musi spełniać oczekiwania współczesnych klientów. W ofercie znajdziemy więc wszystko to, czego oczekujemy - wywoływanie zdjęć, fotografie do wszelkich dokumentów, sesje ślubne i z każdej innej okazji. - Oprócz "pstrykania" i wywoływania filmów czy plików cyfrowych, wykonujemy też skanowanie, retusz i renowację starych fotografii czy różnego rodzaju kolaże. Mamy świetny sprzęt i bardzo duże doświadczenie, dzięki czemu możemy sprostać nawet najbardziej niezwykłym zleceniom naszych klientów. Bo w tej pracy to człowiek jest najważniejszy. Dla mnie zadowolony klient, udana praca, pochwała i kontakt z ludźmi to największa przyjemność.

AD/JK

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)