Jedno miasto. Trzy kopalnie. Wizja katastrofy
Węgiel nie jest już "czarnym złotem". Zmienił się też status górników. W najnowszej historii byli już największymi ulubieńcami władzy i jej największymi wrogami. Teraz zdają się największym – obok pandemii – kłopotem. Jak w takim mieście, jak Ruda Śląska ogłosić: zamykamy kopalnie.
- Miasto od zawsze żyło w rytmie kopalń. Gdy chłopy szły na szychtę albo z niej wracały na ulicach były tłumy. W sklepach ustawiały się kolejki. W barach brakowało kufli do piwa – uśmiecha się do wspomnień rudzka kwiaciarka, żona emerytowanego górnika. I szybko dodaje: – A teraz? Szkoda gadać. Gdy tylko kopalnia się kończy, miasto się wyludnia, ulice są puste. Niech pani sama spróbuje kogoś złapać po robocie.
Ruda Śląska, jak wiele śląskich miast, stoi na węglu. Według legendy jego złoża odkryli... pastuchowie, którzy zauważyli właściwości "czarnych kamieni" otaczając nimi ogniska. Dostęp mieli łatwy, bo to w Rudzie pokłady węgla były tak bogate, że aż wychodziły na powierzchnię.
To sprawiło, że Ruda stała się jednym z najbardziej górniczych miast Górnego Śląska. To tu, w 1752 roku została nadana pierwsza kopalnia Brandenburg, a wydobycie zamieniło rejon w jedną z największych górniczych gmin w Europie.
Teraz, by sięgnąć po węgiel, trzeba fedrować nawet 1000 metrów w głąb. Głównie to jest powodem, że pod znakiem zapytania stanęła przyszłość trzech ostatnich kopalń działających w mieście (20 lat temu było ich sześć).
Dlatego w rozmowach z górnikami dominuje lęk o przyszłość. Wyczuwalna jest również złość i determinacja do obrony miejsc pracy, bo już nie do obrony górniczego stylu życia. Ten umarł już dawno.
Życie na grubie
W tradycyjnej rodzinie górniczej pracował tylko ojciec. Jego wypłata spokojnie wystarczała na utrzymanie. Kobiety zajmowały się dziećmi i prowadzeniem domu. Koszty życia też były inne. Kopalnie budowały całe osiedla górnicze, dzięki czemu pracujący na grubie - jak po śląsku nazywa się kopalnię – mieli łatwiej.
Nie trzeba było brać kredytów, wystarczył przydział. Dzieci górników miały dofinansowywane kolonie. Było też ołówkowe, czyli dodatek na pomoce szkolne.
Każdemu pracującemu pod ziemią należał się flaps – zupa z wkładką, którą zazwyczaj była solidna porcja kiełbasy. To nieodpłatny posiłek regeneracyjny, zagwarantowany przed laty w Kodeksie pracy wszystkim zatrudnionym w szczególnie uciążliwych warunkach.
Te czasy pamięta Przemysław Żołna.
- Pochodzę z wielodzietnej rodziny, w domu była nas czwórka. Ojciec pracował na Halembie, mama prowadziła dom. Nie powiem, żeby było nas stać na luksusy, bo tata nie pracował na ścianie, tylko był sygnalistą na obsłudze szybu, co wiązało się z niższymi zarobkami. Był jednak w stanie utrzymać całą wielodzietną rodzinę - wspomina Żołna.
Jego ojciec całe życie pracował na Halembie. On sam jest w niej już 30 lat, obecnie jako zakładowy społeczny inspektor pracy. Od roku w kopalni pracuje już trzecie pokolenie Żołnów – pod ziemię zjeżdża syn inspektora.
Zmiany rozpoczęły się już wtedy, gdy pracę zaczynał Przemysław Żołna.
- Gdy ja zaczynałem w zawodzie, nie było już tak różowo - wspomina. - Zarobki pod ziemią wyrównały się z tymi na powierzchni. Matka musiała iść do pracy, bo finansowo w domu zaczęło być krucho. Górnik z jednej wypłaty nie był już w stanie utrzymać całej rodziny. Tak już zostało do dziś. Druga osoba musi wspomóc budżet.
Z biegiem lat flapsy zastąpiły karty płatnicze, na które pracodawca przelewa równowartość przysługującego dodatku za posiłki - niespełna 19 zł za dniówkę dla górników pracujących przy wydobyciu. Niższe stawki obowiązują w innych sekcjach.
To jednak nie najważniejsze zmiany.
- Przede wszystkim ludzi jest mniej a pracy więcej. Teraz wszystko zdominowała ekonomia - mówi Zbigniew Zatorski, emerytowany górnik. On pracę na Halembie zaczynał na początku lat 80. ubiegłego wieku. Od 20 lat jest w Halembie przewodniczącym Związku Zawodowego Górników w Polsce.
Zatorski wskazuje, że kopalnia to specyficzny zakład, pracujący w rytmie czterech zmian. Pierwsza rusza już o godzinie 6. Górnicy zjeżdżają kilometr pod ziemię, gdzie spędzają średnio 7,5 godz.
W zależności od oddziału często muszą jeszcze pokonać odległość od szoli (windy) do ściany, tak dużą, że górników trzeba dowozić podziemną kolejką. Potem pieszo do przodka i kilka godzin wykuwania "czarnego złota" ze ściany w temperaturze przekraczającej niekiedy 30 stopni Celsjusza.
- Na Halembie poniesiono duże nakłady, by ułatwić dostęp do pokładów. Nawet górnicy z kilkunastoletnim stażem mówią, że takich warunków, oni jeszcze nie widzieli. I teraz gdy wszystko jest tak przygotowane, to słyszy się o likwidacji kopalni? To jest nie do przyjęcia - mówi twardo Zatorski.
Faktycznie, o zamknięciu nie tylko Halemby, ale wszystkich trzech działających dziś w Rudzie Śląskiej kopalń, zrobiło się ostatnio głośno.
Feralny plan
Wieść o tym, że rząd ma plan naprawczy dla polskiego górnictwa, gruchnęła pod koniec lipca.
Według doniesień medialnych zakładał oprócz obniżki wynagrodzeń i cięć czternastek, także zamknięcie należących do Polskiej Grupy Górniczej kopalń: katowickiego Wujka oraz trzech ruchów KWK Ruda - Bielszowice, Halemba, Pokój w Rudzie Śląskiej.
Te ruchy kiedyś były samodzielnymi kopalniami, teraz są częściami kopalni zespolonej Ruda. Łącznie zatrudniają prawie 7 tys. osób. Nic dziwnego, że informacje o możliwości ich zamknięcia wywołały natychmiastową reakcję górniczych związkowców, którzy odrzucili taki plan restrukturyzacji PGG.
W efekcie firmujący go wicepremier, minister aktywów państwowych Jacek Sasin oficjalnie w ogóle nie przedstawił planu.
- Brak akceptacji do rozmowy o nim przez stronę związkową oznacza, że dalsze prace wymagają nowej formuły. Prace odbędą się w grupie roboczej. Naszym celem jest wypracowanie planu, który mógłby zostać zaakceptowany przez wszystkie strony - tłumaczył Sasin we wpisie na Twitterze.
Mleko się jednak wylało, a w kopalniach wskazanych do zamknięcia w feralnym planie, wrze. Niewiele pomagają próby podjęcia przez przedstawicieli rządu rozmów ze stroną społeczną w celu wypracowania propozycji zmian w sektorze górniczym.
Praca, która wchodzi do głowy
Bielszowice, dzielnica Rudy Śląskiej, w której sercu leży jeden z ruchów kopalni zespolonej Ruda. Tu nastroje wśród mieszkańców, nie tylko tych pracujących na kopalni, są więcej, niż złe.
Wieść o zamknięciu zbiegła się w czasie z objęciem całego miasta tzw. czerwoną strefą epidemiczną i czasowym wstrzymaniem wydobycia w rudzkich kopalniach.
Gdy kopalnie ruszyły, konieczne było wprowadzenie rygorów. Niektóre zakłady zaczęły przypominać wręcz lotniska - obowiązkowe mierzenie temperatury, maski i dezynfekcja dłoni. Pojawiły się taśmy wyznaczające ciągi komunikacyjne, tak by rozładowywać kolejki.
To przed wejściem, bo w środku górnicy przechodzą przez specjalne tunele ze spryskiwaczami, w których również następuje dezynfekcja.
Zjeżdżający na dół, ustawiają się w kolejce do windy w punktach, oddalonych od siebie na bezpieczną odległość 2 metrów. Do klatki, do której przed epidemią wchodziło 20 mężczyzn, teraz wpuszczanych jest 10 osób.
- Również na dole obowiązuje nakaz zachowania odstępu, ale w niektórych oddziałach i na niektórych odcinkach tak się nie da. Trzeba niekiedy podnieść sprzęt i ciało przy ciele wesprzeć kolegę w pracy - mówi Przemysław Żołna.
- Każdy już przywykł do nowych warunków i przestrzega wszystkich obostrzeń. Wiadomo, że jak górnik idzie na zwolnienie, od razu dostaje niższe wynagrodzenie, dlatego wszyscy starają się przestrzegać tych wymogów - dodaje Zbigniew Zatorski.
Nie brakuje też cierpkich słów i opinii, że górnicy stali się w tym trudnym czasie kozłem ofiarnym.
- Jesteśmy teraz przedstawiani jako zło narodu, a prawda jest taka, że po prostu tu się głośno mówi o zachorowaniach. Ile firm prywatnych nie zgłasza tego w ogóle. Nawet jeżeli mają jakieś przypadki koronawirusa, wszystko chowają pod dywanik i nikt ich nie zatrzymuje. Tymczasem kopalnia to nie fabryka ołówków, gdzie można zatrzymać taśmę, naciskając przycisk. Bez dozoru pracy maszyn pod ziemią, po dwóch tygodniach nie ma do czego wracać - mówi mi jeden z górników z ruchu Bielszowice.
Nazwiska, tak jak większość moich rozmówców w Rudzie Śląskiej, woli nie ujawniać. Nikt nie chce wychodzić przed szereg. Anonimowo decydują się na szczerą rozmowę.
Mój rozmówca w górnictwie pracuje od 10 lat. Dla niego scenariusz zamykania kopalń w Rudzie jest całkiem prawdopodobny. Na pytanie, czy w związku z tym ma już plan awaryjny, mówi, że kopalni nie chce rzucać.
- Już dwukrotnie zmieniałem zawód. Wiem, jak wygląda praca u prywaciarza. Żadna korporacja, żadna firma nie da tego, co gruba. Tu nic nie jest płacone pod stołem. Do tego dochodzi wizja wcześniejszej emerytury. To są rzeczy, które sprawiają, że chciałbym tutaj pracować kolejnych 10 lat - mówi.
Wszyscy się boją
Nadzieję na przetrwanie kopalń mają nie tylko górnicy. Te same głosy usłyszeć można w barach, sklepach i restauracjach w Bielszowicach. One bez wyjątku żyją z gruby.
Pracownica pobliskiego baru, działającego w rytm zmian na kopalni, potwierdza, że nastroje są złe.
- Górnicy coraz rzadziej przychodzą. Widać, jak jest pusto. Zawsze, jak wyjeżdżali z nocnej szychty, to przychodzili do nas pogadać. Teraz może z dwóch, trzech przyjdzie. Zamknięcie kopalni to będzie wyrok i dla nas - mówi barmanka.
Nie tylko po pracy brakuje teraz chętnych do spotkań. Jak mówią górnicy, większość mniejszych i tych większych tradycji górniczych umiera. Barbórki, to już nie to samo święto co kiedyś. Praktycznie nie ma już tradycyjnych "górniczych beczek piwa", czyli organizowanych przez związki spotkań brygad i oddziałów.
- Dla nas zamknięcie kopalni to koniec - mówią sprzedawczynie piekarni oddalonej o kilkadziesiąt metrów od bramy zakładu. - Otwarte mamy od 5 rano, bo górnicy idą do pracy. Wtedy mamy największy utarg. O 15, jak kopalnia idzie do dom, nie mamy już właściwie co robić. O przyszłość boją się tutaj wszyscy. Ciastkarnia, zakład fryzjerski, okoliczna kwiaciarnia... – wyliczają kobiety.
Ta ostatnia i tak jest w najlepszej sytuacji, bo już od jakiegoś czasu nie żyje wyłącznie z kopalni. Są jeszcze pogrzeby, wesela, no i urodziny tradycyjnie hucznie obchodzone na Śląsku.
- Ale też się boję, bo zamknięcie kopalni to będzie katastrofa dla całych Bielszowic. Jak nie będą zarabiać, to nie będą kupować. Stracą wszyscy. Wystarczy spojrzeć, co działo się w Zabrzu czy w Bytomiu, gdzie pozamykali już kopalnie - mówi właścicielka kwietnego biznesu.
Wiadomo, że nic nie wiadomo
3 kilometry od kopalni Bielszowice położony jest kolejny ruch kopalni Ruda. To ruch Pokój, jeden z najstarszych zakładów górniczych wydobywających węgiel kamienny na Śląsku. Tu niepokój o przyszłość towarzyszy górnikom od dłuższego czasu.
- Wizja zamknięcia kopalni jest jak najbardziej realna. Mówi się o tym nie pierwszy raz. Jeszcze kilka miesięcy temu była mowa o wygaszeniu wydobycia w 2021 r., tylko nie tak to miało wyglądać. Ludzie mieli być przenoszeni na inne ruchy. Teraz okazuje się, że nie będzie gdzie ich przenosić – uważa spotkany przed bramą kopalni elektromonter. Pracuje tu od 32 lat.
On sam, jeżeli zamkną kopalnie w mieście, już wie, co zrobi - wyemigruje.
- W moim wieku, a kończę w listopadzie 50 lat, nie widzę dla siebie przyszłości w Rudzie - ocenia.
Z większą wiarą w przyszłość kopalni patrzy Łukasz. Na dole kopalni pracuje od czterech lat. Wcześniej pod ziemię zjeżdżał tu jego ojciec, który w Pokoju zaczynał jako cieśla, a kończył jako nadsztygar. Był świadkiem, jak zamykali inne kopalnie, a ta dalej istnieje.
Dlatego teraz i jego syn wierzy, że Pokój przetrwa.
Co jednak, gdy spełni się czarny scenariusz? Łukasz zdradza, że jego plan awaryjny, to prowadzenie rodzinnego sklepiku. Tylko kto w nim będzie kupował?
- Rzeczywiście, może być kłopot. Ludzie nie będą mieli pieniędzy, firmy będą upadać, sklepy nie będą miały przychodów – mówi górnik.
Przywołuje przykład Wałbrzycha, w którym 20 lat temu w ramach restrukturyzacji przeprowadzono operację szybkiej likwidacji miejscowych kopalń.
Wtedy kilkanaście tysięcy górników straciło robotę, a Wałbrzych się wyludnił - młodzi wyjechali za pracą, starsi trafili do urzędów pracy.
- Byłem w Wałbrzychu w tym czasie. Widziałem, co tam się stało i dziękuję za taki scenariusz - mówi inny górnik z ruchu Pokój. – Teraz ludzie są zawiedzeni, bo obecna władza, co innego mówiła, a co innego robi. Rozumiem, że nierentowne zakłady trzeba zamykać, ale trzeba zaproponować coś w zamian. Nie można 130-tysięcznego miasta, skazywać na taki los.
W latach 1998-2001 na Górnym Śląsku dobrowolnie odeszło z górnictwa ponad 100 tys. osób. Zamknięto wówczas 23 kopalnie na Śląsku i w Zagłębiu Dąbrowskim.
Odchodzący skusili się na wysokie odprawy. Ich celem było ograniczenie społecznych kosztów tych cięć, miały służyć pobudzeniu przedsiębiorczości wśród odchodzących. Jak pokazała historia, nie wszyscy sobie z tym poradzili.
Większość z odpraw, a sięgały one 50 tys. zł, została najzwyczajniej przejedzona. Cieszyli się tylko sprzedawcy sprzętu RTV, AGD i popularnych w tamtych czasach Daewoo Lanos.
- No i chłopy trafiły do pośredniaka po zasiłki. Nie każdy potrafi radzić sobie z pieniędzmi, tak samo jak nie każdy jest przedsiębiorcą, który potrafi wymyślić dobry biznes - wspomina czas odpraw żona emerytowanego górnika.
Dziś temat odpraw powraca. Pojawiają się informacje o kwotach sięgających nawet 100 tys. zł. Górnicy jednak nie chcą pieniędzy. Chcą dalej pracować na grubie, najlepiej do górniczej emerytury, a swoich miejsc pracy zamierzają bronić.
Pójdziemy na Warszawę
- Proszę powiedzieć, jak to jest. Przed wyborami prezydent Duda przyjechał, rozdawał górnikom bułki i zapewniał, że wszystko będzie w porządku. Nie minął miesiąc i już trzeba kopalnie zamykać. Kiełbasa przedwyborcza poszła, kampania się skończyła. Co będzie dalej? Na razie musimy czekać, aż minister Sasin znów przyjedzie i coś zaproponuje - mówi górnik z ruchu Halemba, gdzie w wizję zamknięcia kopalni nikt nadal nie dowierza.
- Jest obawa o przyszłość. Różne pogłoski słyszeliśmy, że wypłata we wrześniu za sierpień jest zagrożona. Jednak każdy ma nadzieję, że dopracuje do tych 20 lat stażu, żeby załapać się na jakąś pomostówkę - mówi jego kolega, który na kopalni pracuje od dziewięciu lat.
- W tej chwili zarobki na kopalni nie są duże i bez problemu można na powierzchni, w innej branży wyciągnąć tyle samo. Ale szkoda byłoby mi tych 9 lat pod ziemią - podsumowuje.
Nadzieję na pracę do emerytury ma tu prawie każdy. Wiedzą, że przebranżowić się byłoby ciężko, zresztą w Rudzie możliwości są mocno ograniczone. Dlatego wielu górników zapowiada, że swojego miejsca pracy będzie bronić, twardo, jak tylko górnicy potrafią.
- Ludzie są przerażeni, mają do spłacania kredyty na mieszkania. Wierzymy, że Halemba jakoś pociągnie, a jak nie, to będziemy walczyć. Jak pojedzie 5-6 tys. górników na Warszawę, to dopiero się rząd przestraszy. Jesteśmy na razie jedyną grupą zawodową, z którą się liczą - mówi pracujący pod ziemią od 10 lat górnik.
Jedno, w czym wszyscy nasi rozmówcy z trzech ruchów kopalni zespolonej Ruda są zgodni, to ocena szans przestawienia polskiej gospodarki na zielone tory:
- To się nie uda, a już na pewno nie szybko. Przecież polska energetyka stoi tylko na węglu. Wiatraki, atom? Mają być, ale za ile, kiedy. Na razie liczy się tylko węgiel.