O papowcach po nazwisku

05.12. Warszawa (PAP) - Do warszawskiej kamienicy przy Foksal 11 z nowiutką biało-czerwoną tabliczką "Polska Agencja Prasowa" i śladami odłamków bomb na pięknej fasadzie,...

05.12.2013 | aktual.: 05.12.2013 08:23

05.12. Warszawa (PAP) - Do warszawskiej kamienicy przy Foksal 11 z nowiutką biało-czerwoną tabliczką "Polska Agencja Prasowa" i śladami odłamków bomb na pięknej fasadzie, zgłaszali się bardzo młodzi ludzie, którzy marzą o dziennikarstwie. Wielu jeszcze studiowało na UW.

Szczęście mieli zwłaszcza ci, których mistrzem-opiekunem został jeden z najbardziej doświadczonych dziennikarzy dawnego PAT-a, redaktor Zygmunt Bogucki. Skromny i pełen niezwykłej cierpliwości, był świetnym nauczycielem. Do samego wybuchu wojny pracował jako korespondent agencji na najtrudniejszej placówce - w Berlinie.

W pliku informacji Reutera, AFP i innych agencji na temat jakiegoś wydarzenia, które przynosił do wykorzystania swemu podopiecznemu była na ogół również jakaś depesza TASS. Specyficzny język, jakim w owych latach posługiwała się ta agencja, wprawiał nieodmiennie pana Zygmunta w wielkie zakłopotanie. Gdy natrafiał w TASS-owskiej depeszy na sformułowania w rodzaju "psy łańcuchowe imperializmu" lub "KPZR - przewodnia siła narodu", mój mistrz redakcyjny tłumaczył dyplomatycznie i nie bez zażenowania kolejnemu adeptowi sztuki agencyjnego dziennikarstwa: "to taka specyfika współczesnego rosyjskiego żargonu dziennikarskiego, zupełnie nieprzetłumaczalnego na język naszej agencji".

Ta nieodzowna w owych czasach dyplomacja pozwalała na ogół serwisowi zagranicznemu PAP zachować własny, w miarę europejski styl i rytm pracy.

Słynny pisarz i podróżnik Lucjan Wolanowski, który dziennikarstwa uczył się w PAP, napisał o tych przedwojennych PAT-owcach, że starali się stworzyć "prawdziwą redakcję". "Druga grupa - wspomina Wolanowski - to byli komuniści - przeważnie z więziennym stażem, przyuczeni do dyscypliny i niezastanawiania się nad naukami Wielkiego Brata".

Wielu przeszło przez stalinowskie obozy, swoje wiedzieli. Były to często tragiczne postaci. Do takich Wolanowski zalicza również pierwszą faktyczną szefową PAP, żonę wicepremiera Hilarego Minca, trzeciego człowieka w państwie "Julię Minc - jedną z najbardziej wpływowych kobiet we wczesnej PRL".

"Ona - wspomina Wolanowski - chyba nie miała życia prywatnego. Gdy jej mąż (Minc wszechwładnie rządził polską gospodarką i był ojcem tzw. bitwy o handel, która po 1948 roku niemal doszczętnie zniszczyła odradzający się po wojnie prywatny handel i rzemiosło) jechał do Moskwy, nie pojawiała się w redakcji. Siedziała w domu i płakała. A Hilary, znając obyczaje swoich rozmówców na Kremlu, miał rzekomo w ubraniu zaszytą truciznę".

Liczniejsi niż dawni członkowie KPP, byli w PAP tamtych lat eks-AK-owcy, jak Władek Dymitrowski spod Lwowa i literat-idealista z Wilna Leon Janowicz, uczestnik operacji "Ostra Brama" wileńskiego AK.

"Zaraz po wojnie, inteligencja wykrwawiona i wybita, a z kogoś tę agencję trzeba było zrobić. Ówczesne jej kierownictwo działając +pod płaszczem+ wpływowej szefowej przyjmowało również takich jak my, byłych AK-owców. Grunt, że potrafiliśmy pisać, a legitymacja PAP dawała nam jakąś osłonę" - komentował po latach ten papowski fenomen mój dobry kolega Tadeusz Jackowski, były oficer AK na Podlasiu, pseudonim Lanca. Odznaczał się iście ułańska fantazją. Był potem, w latach 1970., znakomitym, odważnym korespondentem na Bliskim Wschodzie. Brytyjscy koledzy, zamiast łamać sobie języki na niewymawialnym polskim nazwisku Jackowski, nazwali go "Jack-whisky".

Redaktor Janusz Prądzyński, sekretarz Redakcji Krajowej PAP, był dla nas, młodych dziennikarzy agencyjnych, tajemniczą, legendarną postacią. Po kampanii wrześniowej przedostał się z kilkoma podkomendnymi do Francji, a stamtąd do Londynu. Wkrótce jako cichociemny został zrzucony na teren Polski. Brał udział w powstaniu warszawskim. Zresztą, jak spora grupa jego redakcyjnych kolegów, m.in. jeden z szefów agencji, zastępca redaktora naczelnego Zbyszek Klimas oraz Zbyszek Sołuba, późniejszy redaktor naczelny "Expressu Wieczornego". Popularni i podziwiani byli Mirek Kowalski z Zagranicznej, jeden z redaktorów Biuletynu Specjalnego i Tomek Pieczyński, pseudonim Olgierd z Redakcji Krajowej. Obaj zgłaszali się w powstaniu do różnych samobójczych akcji i obaj zawsze wracali cali i zdrowi.

"Niedobre życiorysy", jak na wczesne lata pięćdziesiąte, miało także wielu moich starszych agencyjnych kolegów. Lista mogłaby być długa. Bardzo inteligentna, władająca biegle kilkoma językami europejskimi, a przy tym niezwykle skromna Halina Raczyńska. Z tych Raczyńskich. Syn ideologa piłsudczyzny, światowiec i Europejczyk, Michał Kelles-Krauz. Syn działacza obozu narodowego, przedwojennego posła, senatora i ministra, zmarłego w gułagu profesora Stanisława Głąbińskiego, również Stanisław, oświęcimiak. Był m.in. korespondentem PAP w Chinach i USA.

Jedną z niezwykłych postaci, jak na agencję prasową z kraju "obozu", był pierwszy dyrektor do spraw łączności w PAP. Energiczny, o wojskowej postawie, emerytowany generał Heliodor Cepa. Przedwojenny szef łączności Wojska Polskiego. Pełnił tę funkcje również podczas kampanii wrześniowej. Po klęsce przedarł się na Zachód i objął to samo stanowisko pod dowództwem generała Sikorskiego. Następnie wrócił do kraju i jako wybitny specjalista otrzymał nominację na szefa wojsk łączności Ludowego Wojska Polskiego.

Agencja miała szczęście do wielkich nazwisk ze świata dziennikarskiego i literackiego. Julian Stryjkowski, który był naszym korespondentem we Włoszech i Jerzy Drewnowski, korespondent PAP na Bałkanach, autor słynnej w swoim czasie książki o radzieckim łagrze zatytułowanej "Cynga", według której nakręcono film pod tym samym tytułem.

Marian Podkowiński relacjonował Norymbergę. Wielki Władysław Kopaliński był korespondentem PAP w Waszyngtonie. Edmund Jan Osmańczyk pracował w Brazylii i Meksyku. Byli też Jalu Kurek, Bohdan Czeszko, Antoni Marianowicz. Korespondentem w Rzymie był Leonid Teliga, pierwszy Polak, który już chory na raka spełnił marzenie życia: na jachcie "Opty" samotnie opłynął kulę ziemską.

Wybitnym reporterem i publicystą, który dzięki PAP przeżył jedną ze swych wielkich dziennikarskich przygód, był Leopold Unger. Relacjonował z Kuby przebieg słynnego kryzysu rakietowego, gdy świat stanął na krawędzi wojny atomowej. Jego depesze z Hawany - niestety często "utajniane" - wyprzedzały i biły na głowę inne światowe agencje.

Sytuacji, gdy ważne informacje ze świata, które nigdy nie ujrzały światła dziennego w żadnym kraju bloku socjalistycznego, pojawiały się dzięki PAP tylko w polskich mediach, było o wiele więcej.

Nawet jeśli często trzeba było czytać między wierszami. A to Polacy potrafili.

Mieliśmy w tamtych czasach wyjątkowe szczęście do mądrych szefów - "patriotów" naszej instytucji. Byli nimi niewątpliwie zarówno lwowski prawnik Michał Hofman, jak i jego następca Janusz Roszkowski, czy dyrektor agencji Stanisław Bańkowski, który schronił się w PAP-ie po spacyfikowaniu przez partyjnych doktrynerów redakcji "zbyt liberalnego" "Życia Warszawy".

Byli to ludzie nietuzinkowi. Potrafili zachować, na ile to było w ogóle możliwe, pewną niezależność od partyjnych czynników (sic!) i skutecznie bronić w razie potrzeby swoich dziennikarzy przed wywaleniem na bruk, a czasem gorszymi konsekwencjami.

Swojej szansy dziennikarskiej szukali w PAP przyszli wybitni reporterzy, publicyści, pisarze, jak Wojciech Jagielski (który teraz do agencji powrócił). W PAP dojrzewały takie późniejsze filary "Polityki", jak Krzysztof Mroziewicz i Marek Ostrowski. Czy Ryszard Piekarowicz, który całe życie zawodowe związał z agencją.

Ryszard Kapuściński znalazł w 1957 roku schronienie w PAP, gdy go wyrzucono z rozgromionego przez władze partyjne, niepokornego "Sztandaru Młodych" (na długiej liście oskarżeń widniało niepodporządkowywanie się "dyrektywom" i "nieprzeciwstawianie się mitowi AK"). Przyszedł do agencji już jako wybitny reporter, a jego talent rozkwitł w pełni, gdy został jej korespondentem w Afryce.

Kapuściński nie tylko szybko dostosował swój warsztat dziennikarski do wymogów agencji. Późniejszy twórca "Cesarza" stworzył zupełnie nowy styl zwięzłej (koszty ówczesnej łączności!) depeszy agencyjnej. Jego nadawane teleksami "newsy" zawierały nie tylko opis wydarzenia, ale pokazywały mechanizm, który do niego doprowadził i namalowany kilkoma słowami, jednym zdaniem, koloryt miejsca, z którego pisał.

PAP dawał mu w zamian całkowicie wolną rękę w planowaniu jego afrykańskich wypraw. Dziś o czymś takim dziennikarz może tylko pomarzyć.

Pod koniec radzieckiego imperium, Kapuściński, już po raz ostatni z PAP-owską legitymacją jako rodzajem przepustki do jego odległych rejonów, trudno dostępnych dla zagraniczny dziennikarzy, zbierał materiały do swej słynnej książki.

Pierwszy prezes PAP mianowany po wyborach 1989 roku przez premiera Tadeusza Mazowieckiego, Ignacy Rutkiewicz, który był do tego czasu redaktorem naczelnym słynnej i zasłużonej dla walki o demokrację wrocławskiej "Odry", potrafił sprawnie wprowadzić agencję w okres transformacji.

Już od samego początku wielkich przemian na wschodzie Europy PAP był w stanie wystawić ekipę dziennikarzy świetnie przygotowanych do obsługi tych historycznych wydarzeń. Pierwszym w powojennej historii zagranicznym dziennikarzem akredytowanym w Wilnie, Rydze i Tallinie, które właśnie znów stawały się dla Moskwy zagranicą, została Alina Kurkus. Jeden z najlepszych znawców problematyki wschodniej wśród polskich dziennikarzy, Arkadiusz Prusinowski, pojechał wkrótce jako korespondent PAP na Ukrainę. Znakomici "sowietolodzy", Sławomir Popowski i Jerzy Malczyk, nie tylko relacjonowali wydarzenia, ale potrafili trafnie interpretować kierunek przemian w ZSRR i "byłym ZSRR". Jurek robi to nadal. Dziś na Ukrainie, gdzie tak wiele się dzieje, sprawdza się znakomicie Jarosław Junko.

Po roku 1989 agencja potrafiła wykorzystać swój dorobek, aby podjąć nowe wyzwania dziennikarskie i wyzwania, jakie postawiła przed nią rewolucja w dziedzinie techniki i środków przekazu. PAP wiele zawdzięcza takim entuzjastom nowej techniki informacyjnej, jak Andrzej Zieliński, niegdyś korespondent PAP na Dalekim Wschodzie.

Drugim wielkim sukcesem było odmłodzenie agencji. Co roku wyławiamy najzdolniejszych spośród dziesiątków początkujących dziennikarzy, którzy przychodzą do nas na praktykę. Najlepsi wzmacniają naszą najbardziej zapracowaną i "reprezentacyjną" ekipę, której informacje i komentarze są sygnowane. (PAP).

Mirosław Ikonowicz (PAP)

ik/ ro/

Źródło artykułu:PAP
finansepowtórzeniegiełda
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)