Stabilizacja na protezach
Skąd się wziął obecny kryzys i jakie będą jego implikacje?
Na te pytania
trzeba próbować odpowiadać,
ale zachować trzeba pokorę.
16.03.2009 | aktual.: 30.03.2009 11:42
Wielka Depresja lat 30. miała dramatyczne następstwa dla świata. Jednak wkrótce po II wojnie światowej powszechnie na Zachodzie praktykowana „polityka keynesowska” zrodziła przekonanie, że kryzysy (w każdym razie głębokie) można wyeliminować. Potem "polityka keynesowska" zaczęła szwankować, a neoliberalizm uzyskał dominującą pozycję. Uznano, że regulacyjne funkcje państwa należy zasadniczo ograniczyć, bo więcej z tego szkód niż pożytków. Ale utrzymało się przekonanie, że kryzysowa dynamika kapitalizmu jest przezwyciężona - tym razem dzięki powrotowi do zasad rynkowych. Praktyka przeczyła temu tylko trochę. Mieliśmy pęknięcie bańki spekulacyjnej nadętej przez handel internetowy i kryzys finansowy w latach 1997-1998, ale generalnie gospodarka światowa przez ostatnie ćwierćwiecze rozwijała się dość szybko. Skąd się wziął obecny kryzys i jakie będą jego implikacje? Na te pytania trzeba próbować odpowiadać, ale zachować trzeba pokorę.
Wokół przyczyn
Nie ma zasadniczego sporu co do bezpośrednich przyczyn obecnego kryzysu. W Stanach Zjednoczonych udzielono bardzo wiele kredytów (przede wszystkim hipotecznych) ludziom, którzy nie mieli szans na ich spłacenie. Ten fakt długo i dość skutecznie był kamuflowany dzięki sekurytyzacji, czyli pakowaniu tych kredytów w pakiety, które były bazą emisji papierów wartościowych, którymi handlowano na rynkach finansowych. Mówiąc bardziej uczenie, niejako zniesiono „budżetowe ograniczenie gospodarstw domowych” i umożliwiono entropię ryzyka. Ryzyko banków pochopnie udzielających kredytów zostało upłynnione w światowym systemie finansowym. To dlatego kumulacja niespłacalnych kredytów mogła trwać długo i osiągnąć wielkie rozmiary.
Nie ma też specjalnego sporu o to, że ten kryzys nieprzypadkowo powstał w Stanach Zjednoczonych. Sprzyjające mu uwarunkowania miały trojaki charakter. Po pierwsze dlatego, że obowiązywał bardzo liberalny system finansowy i długo trwała polityczna przychylność dla „łatwych kredytów”, a także stosowano bardzo agresywne bodźce dla menedżerów w systemie finansowym. Po drugie polityka „łatwego pieniądza” prowadzona przez Alana Greenspana bardzo nadymała popyt. I po trzecie wreszcie, szczególna pozycja gospodarki amerykańskiej umożliwiła (zarówno dzięki emisji pieniądza jak i taniego finansowania deficytu papierami dłużnymi) wzrost konsumpcji i inwestycji finansowanych środkami zagranicznymi. Stany Zjednoczone prosperowały przez wiele lat mimo gigantycznego deficytu w handlu zagranicznym i równie gigantycznego deficytu budżetowego. Żaden inny kraj świata nie miał takiej możliwości.
W tym miejscu kończy się chyba zbieżność poglądów. Zwolennicy neoliberalnych zaleceń skłonni są przyjąć, że cały problem sprowadza się do przywrócenia dyscypliny w udzielaniu kredytów i w polityce pieniężnej. Zdają się sądzić, że sanacja w tych dwu obszarach wystarczy, bo system kapitalistyczny jest generalnie zdrowy. Ale możliwa jest inna (bliska niżej podpisanemu) diagnoza. W tej alternatywnej diagnozie polityka „pochopnych” kredytów i łatwego pieniądza (a także wspomnianych wyżej profitów ze szczególnej pozycji amerykańskiej gospodarki) traktowane są jako protezy liberalnego kapitalizmu. Faktycznie, uzasadniona wydaje się hipoteza, że czynniki te sprzyjają przejściowo (ale w dość długim okresie) szybszemu wzrostowi i relatywnie wysokiej (kredytowanej!) konsumpcji, także ludzi o relatywnie niskich dochodach. A więc mimo ogromnego wzrostu nierówności dochodowych jaki nastąpił w ciągu minionych trzech dekad w Stanach Zjednoczonych i wątłego państwa opiekuńczego, relatywnie szybszy wzrost i prawie
nieograniczony dostęp do kredytu konsumpcyjnego, redukował poczucie porażki dużych grup. To stabilizowało system. To był bardzo ważny warunek skutecznego funkcjonowania demokracji. Rzecz w tym, że stabilizacja oparta o te „protezy” nie mogła być trwała.
Problem z całą pewnością nie polega na tym, czy odrzucony zostanie ład demokratycznego kapitalizmu. Z pewnością odrzucony nie zostanie, bo po doświadczeniach komunizmu wszyscy dobrze wiedzą, że globalnej alternatywy dla demokratycznego kapitalizmu nie ma. Ale poważny problem dotyczy pytania, czy w istotnym stopniu zmodyfikowana zostanie systemowa formuła kapitalizmu? Czy kapitalizm według neoliberalnych zaleceń, w zasadzie urzeczywistniony w Stanach Zjednoczonych i zalecany Europie (która się ociągała), wyjdzie z tego kryzysu zwycięsko?
Kapitalizm tak...
Kryzys „keynesowskiej polityki” i socjalno-etatystycznej formuły powojennego kapitalizmu to nie było przywidzenie, a neoliberalna krytyka była poważna. Ale to przecież nie oznacza, że zaproponowana terapia była (jest) niekontrowersyjna. Przed wybuchem tego kryzysu dominacja neoliberalnej doktryny wielce jednak utrudniała krytykę „nowego kapitalizmu” zbudowanego według zaleceń tej doktryny. Wszyscy ci (nie było ich zbyt wielu), którzy wskazywali na bardzo szybko rosnące nierówności, na niebezpieczne ograniczenie zasięgu państwa opiekuńczego i zagrożenia związane z omnipotentnym rynkiem (także z nieograniczoną prywatyzacją), byli traktowani lekceważąco. Ich argumenty nie były zresztą zbyt silne, bo Europa nie wprowadziła szeregu neoliberalnych reform, a jednocześnie rozwijała się niezbyt dynamicznie. Stany Zjednoczone poszły nieporównanie dalej i… rozwijały się szybciej. Dopiero teraz widać, że amerykański sukces nie miał trwałych fundamentów.
Są powody by postawić pytanie, czy podstawowe zalecenia ekonomii neoliberalnej nie powinny być zrewidowane, ale krytycy nie powinni łatwo tryumfować. Odwołując się do monetaryzmu, czy choćby do teorii „racjonalnych oczekiwań” nie dysponujemy wydajnymi instrumentami wyjaśnienia mechanizmów kryzysu, ale również ekonomia keynesowska (jest tu problem wyboru jej wariantu) nie daje komfortu. Na pewno ekonomiści (pomijając tych ideologicznie przywiązanych do doktryny neoliberalnej) nie dysponują jednoznaczną receptą. Kategorycznie można chyba powiedzieć tylko tyle: nie ma prostego powrotu do modelu kapitalizmu socjalno-etatystycznego, choć recepta neoliberalna wykazała też swoje liczne mankamenty. Mniej kategorycznie można sugerować zastąpienie postulatu radykalnego ograniczenia państwa opiekuńczego - postulatem jego racjonalizacji, postulatu podatków liniowych - postulatem podatków o łagodnej progresji. Z pewnością można też postulować nałożenie nawet daleko idących ograniczeń na rynki finansowe, a także powrotu
do aktywnej (ale i zdyscyplinowanej) polityki fiskalnej i poszerzenia palety polityk mikroekonomicznej. Jednocześnie bez wątpienia pozbawione sensu byłoby postulowanie powrotu do jakichkolwiek form reglamentacji obrotów zagranicznych lub ustalania urzędowych cen. Nie widać też rozsądnych powodów, by szerzej odbudować sektor publiczny w gospodarce (ale też prywatyzacja nie powinna być generalnie rozszerzana np. na edukację i ochronę zdrowia). Mówiąc krótko: to czego nam potrzeba to demokratyczny kapitalizm bez neoliberalnych "wypaczeń".
Potrzebna jest wielka debata, a strażnicy "neoliberalnego ognia" zamiast miotać epitetami, powinni spokojnie przedstawić swoje argumenty. Ale wcześniej ważniejsze jest, by - nie waham się tego powiedzieć - za wszelką cenę (nawet za cenę przyszłej inflacji) nie dopuścić w polskiej gospodarce do recesji. Niestety, wątpię, czy jest to preferencja rządu. Obserwując jego politykę - w sposób oczywisty inną niż polityka, którą prowadzą prawie wszystkie rządy w Europie i rząd Stanów Zjednoczonych - nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest ona wyrazem neoliberalnego doktrynerstwa.
Ryszard Bugaj
Autor jest profesorem PAN i doradcą ekonomicznym prezydenta