Szuka pracodawcy, dla którego nie będzie niewolnikiem. Wyliczył wydatki i rozpętał burzę

Rząd twierdzi, że gospodarka rozwija się jak nigdy, zaś poziom wynagrodzeń zbliża się do historycznego rekordu. Powód do radości? Niezupełnie, bo trudno odczuć rzekomy dobrobyt, kiedy koszty życia rosną jeszcze szybciej, a statystyczna pensja nie wystarcza na podstawowe potrzeby.

Szuka pracodawcy, dla którego nie będzie niewolnikiem. Wyliczył wydatki i rozpętał burzę
Źródło zdjęć: © facebook | screen
Martyna Kośka

10.04.2018 | aktual.: 11.04.2018 12:20

Czy da się zaspokoić wszystkie podstawowe potrzeby życiowe za średnie wynagrodzenie, które w naszym kraju ledwo przekracza 3,5 tys. zł na rękę? Pan Andrzej z Gdańska zastanawia się, jak to możliwe, że ponoć jest rynek pracownika, a tak trudno znaleźć ofertę, która zapewni godziwe warunki. Wrzuca wyliczenia do sieci i szuka pracodawcy, który przebije ofertę minimum.

Życie i statystyka nie idą w parze

Pracodawcy mają coraz większy problem ze znalezieniem sumiennego, lojalnego, wiarygodnego, słowem – dobrego pracownika. Rąk do pracy brakuje we wszystkich branżach, a wakaty są i na najniższych stanowiskach (czego dowodem są niekończące się rekrutacje w barach i restauracjach), i na kierowniczych.

Można by więc oczekiwać, że pracodawcy, chcąc zachęcić pracowników do wytężonej pracy (albo zwyczajnie – po prostu do tego, by nie rzucili pracy po kilku miesiącach), będą oferować coraz wyższe wynagrodzenie i dodatkowe profity, np. prywatne ubezpieczenie zdrowotne czy karty do siłowni. I niby wszystko się zgadza, bo statystyczne wynagrodzenie rośnie. W grudniu 2017 r. wyniosło 4973 zł brutto, czyli ok. 3 530 zł na rękę. To rekord, bo nigdy jeszcze średnia pensja tak bardzo nie zbliżyła się do bariery 5 tys. zł.

W rzeczywistości jednak nie ma powodów do radości, bo statystyka rządzi się swoimi prawami. Jeśli mamy 10 pracowników, z których jeden zarabia 10 tys. zł, a pozostali po tysiąc, to każdy zarabia średnio 1 900 zł. Wynagrodzenia oscylujące wokół średniej dostaje ledwie 1/3 zatrudnionych, a to dlatego, że GUS w swych wyliczeniach nie uwzględnia firm zatrudniających mniej niż 10 osób. Znacznie bliższa prawdziwemu obrazowi wynagrodzeń Polaków jest mediana, która w październiku 2016 r. (to najświeższe dane) wynosiła 3 511 zł, czyli 2,5 tys. zł na rękę. To znacznie mniej niż średnie wynagrodzenie.

Życie bez szaleństw, po prostu godne

2,5 tys. to niewiele. W dużym mieście oznacza życie z kartką i długopisem i ciągłe sprawdzanie, czy na pewno starczy do kolejnej wypłaty. W małym miasteczku też nie jest łatwiej, bo może i koszty wynajęcia mieszkania są niższe, ale pojawia się konieczność posiadania samochodu, bo na transport publiczny często nie ma co liczyć.

Nie wiemy, w jakiej branży chce pracować pan Andrzej (próbowaliśmy się skontaktować, bezskutecznie), nie pisze też o swoich kwalifikacjach, ale wyliczenie potrzeb wygląda rozsądnie:

1500 zł na mieszkanie, 200 zł na bilet miesięczny, 750 zł na jedzenie i jeszcze kilka pozycji. "Każdy, kto zarabia mniej, jest niewolnikiem i żyje poniżej minimum socjalnego" – deklaruje.

Poprosił o udostępnienie swojego wpisu i w ciągu 2 dni zrobiło to już blisko 13 tys. osób. Część komentujących mu przyklaskuje ("3 000zl to powinna być oczywistość, a nie żadna łaska", "Jestem tokarzem i frezerem z ukończonymi kilkoma kursami, a zarabiam tylko 2 200 zł na miesiąc"), jest sporo zachęt do wyjazdu z kraju ("Mnie nie pasowały zarobki w Polsce, więc wyjechałam"), jest także pomstowanie na pazerność pracodawców.

Rzeczywiście trudno zaakceptować sytuację, w której niby zarabiamy więcej, politycy chwalą się lepszymi niż kiedykolwiek wynikami gospodarczymi, ale jednocześnie średnie wynagrodzenie ledwo starcza na godziwe życie. Przy zarobkach trochę tylko przekraczających 3 tys. zł trudno jest planować zagraniczne wakacje, kupno kilkuletniego samochodu, o mieszkaniu nie mówiąc.

Wieczna asceza nie może być przymusem

- Ludzie zarabiają 1 500-2 000 zł i dają radę, coś źle wyliczyłeś – próbuje korygować ktoś na forum.

To prawda, półtora miliona ludzi musi przeżyć za takie pieniądze (dane GUS pokazują, że w ubiegłym roku tylu właśnie Polaków nie mogło liczyć na nic więcej niż ustawowe minimum), ale dla osoby samotnej oznacza to daleko idąca skromność, a gdy są dzieci, to już wegetację. To, że ludziom udaje się zapłacić rachunki, kupić wyprawkę szkolną i jeść coś więcej niż cienką zupę, to dowód na ogromna umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach, a nie kontrargument dla żądania godnych zarobków.

Co z tego, że regularnie rosną wynagrodzenia, skoro wydatki idą w górę jeszcze szybciej. Więcej płacimy nie tylko przy kasie w sklepie, ale też za mieszkanie - i to bez względu na to, czy wynajmujemy, czy kupujemy. Opłaty związane z mieszkaniem pochłaniają nawet 40 proc. wynagrodzenia i to nie jest normalne. Pewnie, że zamiast wynająć kawalerkę za 1 800 zł (typowa cena w Warszawie, która oznacza bardzo podstawowe warunki i zdecydowanie nie będzie to centrum), można wynająć pokój za tysiąc. W takim wynajmowanym pokoju w studenckim mieszkaniu może zamieszkać para, dzięki temu życiowemu sprytowi może w klika lat uzbierają wkład na kupno własnych 40 metrów kwadratowych.
Tylko czy to na pewno jest wariant dla dorosłych, uczciwie pracujących ludzi?

Można też każde wakacje spędzać raz u jednych, raz u drugich rodziców, filmy ściągać tylko z internetu (bo kino drogie), udawać, że oparta na podstawowych (i najtańszych) produktach żywnościowych dieta przez 6 dni w tygodniu motywowana jest powodami zdrowotnymi. Jest dużo patentów na to, jak wycisnąć z wynagrodzenia w wysokości 2,5 tys. zł na osobę jak najwięcej, ale nie tak powinna wyglądać codzienność milionów Polaków w kraju, który ma dobre wskaźniki gospodarcze, a wynagrodzenia idą na rekord.

Nie "każdemu po równo", ale: "godnie dla wszystkich"

Ale nie wszyscy dołączają do tego chóru. Komentujący przypominają, że na dobre zarobki trzeba sobie zwyczajnie zapracować, a pensja jest pochodną tego, na ile rynek wylicza naszą pracę.

"Najpierw po twoją wypłatę wyciąga rękę państwo, następnie wyciąga rękę do ciebie, bo jeszcze musisz podatek dochodowy i ZUS zapłacić, no i na koniec trzeba doliczyć podatki od wszystkiego co kupujesz, wynajmujesz... Więc w rzeczywistości jakieś 3/4 twojego wynagrodzenia za pracę zabiera państwo" – pisze ktoś.

I to jest niestety prawda. Wynagrodzenie to zaledwie 60 proc. wydatków, jakie składają się na koszt zatrudnienia pracownika. Czyli żeby zapłacić statystycznemu Kowalskiemu 3 500 zł, firma musi wyłożyć blisko 5 tys. zł. Aby miało to ekonomiczny sens, pracownik ten musi miesiąc w miesiąc przynieść firmie te 5 tys. (a właściwie nawet więcej, bo trzeba przygotować mu stanowisko pracy, czasem wysłać na szkolenie i ująć jeszcze inne wydatki, które przyprawiają pracodawców o ból głowy).

"Czy ktoś pomyślał o sytuacji pracodawcy? Bo niestety rzeczywistość małych firm jest taka, że jak dadzą tyle na start, to firma zbankrutuje w ciągu kilku miesięcy" – czytamy w innym komentarzu pod postem.

I też zgoda. Nie każdy pracuje w międzynarodowej korporacji, dla której podwyżka o 100 zł od czasu do czasu nie jest sprawą być albo nie być na rynku. I na podwyżkę też trzeba zasłużyć, bo większe pieniądze przychodzą dopiero po jakimś czasie. Mało kto zaraz po studiach może liczyć na cztery tysiące złotych, ale to wszystko jednak nadal nie może stanowić usprawiedliwienia dla biedapensji. To nie jest normalne, że za minimalne wynagrodzenie w Wielkiej Brytanii czy Niemczech pracownik może nie tylko kupić to, co mu do przeżycia niezbędne, ale też odłożyć nieco na przyszłość, jechać od czasu do czasu na urlop.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (1119)
Zobacz także