Szykujcie się na zmianę diety. Zrobicie wielkie oczy
Schabowy z kapustą? Nawet jak zmiany klimatyczne nam tego dania nie odbiorą, to może i tak powinno być dla nas luksusem. – Musimy się przygotować na zmianę diety – mówi Artur Surowiecki, klimatolog z Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego.
Mateusz Madejski: Schabowy, ziemniaki, surówka. Do tego herbata, a na deser jabłko.
Artur Surowiecki: Smacznego!
Zastanawiam się, jak długo jeszcze to będzie obiad statystycznego Polaka. I czym będzie się żywił mój 2-letni dziś syn za 33 lata, gdy będzie w moim wieku.
Jeśli jest pan miłośnikiem tradycyjnej polskiej kuchni, to niestety nie mam dobrych informacji. Zmiany klimatyczne, globalne ocieplenie, a nawet zmiany w Bałtyku – to wszystko sprawi, że nasz talerz zmieni się nie do poznania. A właściwie to już się zmienia.
Odczujemy to - już odczuwamy wszyscy – czyli przeciętni zjadacze kotleta, ziemniaków i surówki. Ale nie tylko – proszę pomyśleć o rolnikach. Oni będą musieli zupełnie zmienić swój sposób pracy. Polska hodowla, polskie pola – to będzie zaraz wyglądało zupełnie inaczej niż teraz.
Zmiany klimatyczne sprawią, że za dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat nie będę mógł już zjeść schabowego?
Niekoniecznie. Akurat na hodowlę mięsa zmiany klimatyczne nie mają aż takiego wpływu. Raczej nie ma wielkiego ryzyka, że przez globalne ocieplenie będą nam znikać świnie. Powiedziałbym, że problem jest odwrotny. Im większa produkcja mięsa, tym więcej emisji gazów cieplarnianych. Wielkość emisji gazów cieplarnianych z całego polskiego rolnictwa może być porównywana nawet do emisji dwutlenku węgla z Elektrowni Bełchatów.
Co więc zniknie mi z talerza? Ziemniaki?
Ostatni ziemniak to jednak dość odległa perspektywa. I jednak najczarniejszy scenariusz, którego jednak też nie można wykluczyć. Szybciej na zmiany w menu muszą się moim zdaniem przygotować na przykład amatorzy ryb z Bałtyku. Koniec bałtyckich ryb to wciąż bardzo czarny scenariusz, ale staje się coraz bardziej realny.
Nie będzie już dorsza?
To, że dorsz bałtycki jest zagrożony, nie jest nowością. Tu główny powód jest zresztą bardziej prozaiczny. Po prostu łowiono go zbyt dużo i zaczęło go brakować. Teraz mamy sezonowy zakaz połowów na Bałtyku, ale nie wiadomo, czy to pomoże. Reprodukcja tych ryb na Bałtyku jest najniższa od lat 40. XX wieku. Nowością jest to, że teraz nie tylko rybacy wykańczają ryby w tym akwenie.
Jednym z efektów zmian klimatycznych jest to, że na północy Europy mamy coraz więcej opadów. Ponadto w krajach nadbałtyckich coraz częściej pojawiają się długie okresy gorącej i słonecznej pogody, zwłaszcza w miesiącach letnich. A to powoduje, że górna warstwa wód Bałtyku jest coraz cieplejsza. Bałtyckie ryby przestają mieć warunki, do których są przystosowane. W ostatnich latach, oczywiście w sezonie letnim, temperatura Bałtyku dochodziła nawet do 26 stopni.
A im wyższa temperatura, tym mniej tlenu dostępnego dla ryb. Z powodu większej ilości wód trafiających rzekami do morza, w Bałtyku jest również coraz więcej słodkiej wody, co również może odbić się niekorzystnie na obecnie występujące w Bałtyku gatunki ryb. Oczywiście nie jest tak, że nagle ryby znikną z morza. Ale będzie ich z roku na rok coraz mniej. To właściwie już nie do odwrócenia. Ale może przyjść moment, kiedy po prostu zupełnie przestaną się tam odradzać.
Co więc możemy zrobić, by uratować bałtyckie ryby?
Wybudować wielką chłodnię nad całym Bałtykiem (śmiech). Tylko tak można zmieniać nad nim cyrkulację powietrza. A tak na poważnie, nie mamy jakichkolwiek możliwości, aby coś z tym zrobić. Jedyna szansa to zatrzymać dalsze ocieplanie się klimatu.
A biorąc pod uwagę bardziej realistyczne rozwiązania? Naprawdę nie pomagają limity połowów, zrównoważone rybołówstwo?
Może to co najwyżej pomóc na krótką metę. Ale na dłuższą? Problemy Bałtyku to efekt problemów globalnych i naprawdę trudno lokalnie z nimi sobie poradzić. Limity limitami, ale jeśli jest coraz cieplej, to niczego w zasadzie one nie zmieniają. Ryby po prostu potrzebują tlenu. Naukowcy są właściwie zgodni, że bałtyckiej katastrofie bardzo trudno będzie już zapobiec.
A ostatni ziemniak? Skąd to zagrożenie?
Gigantycznym problemem jest u nas to, że zimą spada coraz mniej śniegu. Jasne, jednego roku go spadnie dużo, innego mniej. Jednak w dłużej perspektywie spada go zdecydowanie mniej z dekady na dekadę. A nawet jak już pada, to jest to często śnieg z deszczem.
A co ma śnieg do ziemniaka?
Wiele. Gdy nie ma śniegu zimą, na wiosnę nie ma zapasów wody w ziemi. To ma później dramatyczne skutki - wody brakuje i rozwija się susza rolnicza. Ziemia jest przez to sucha, a nawet staje się skorupą. Niedobory wody w glebie oznaczają kiepskie zbiory. A czasem wręcz ich brak.
A co jest złego w śniegu z deszczem?
Woda, zamiast utrzymywać się w ziemi, po prostu paruje, również zimą. Pokrywa śnieżna bardzo ogranicza ten proces, a podczas roztopów pozwala na odbudowanie się zasobów wodnych w glebie po suchej jesieni. Dla naszego rolnictwa idealna sytuacja byłaby, gdyby pokrywa śnieżna leżała od stycznia do końca lutego, nawet biorąc pod uwagę lekkie odwilże w lutym.
Jeśli nie możemy liczyć na śnieg, to może powinniśmy się modlić o deszcz?
Deszcz wszystkiego nie załatwi, to po pierwsze. Ale też zmienia się nam charakter opadów. Coraz częściej są to gwałtowne, punktowe krótkotrwałe ulewy, które z których woda szybko spływają do rzek, nie gromadzącą się w ziemi. Jeszcze gorsze dla upraw są ulewy jest występowanie punktowych ulew i z burzami w gorące, letnie dni – wtedy woda częściej szybko wyparowuje.
Dla tradycyjnych polskich upraw niezbędne są opady wielkoskalowe. Długie, ale względnie równomierne. W półroczu ciepłym, a więc w trakcie okresu wegetacyjnego, jest ich coraz mniej. A nasze rolnictwo przecież było dostosowane do tradycyjnych pór roku. Był czas zasadzania, czas zbiorów…
Dziś tradycyjne pory roku przechodzą do historii. Wczesna wiosna już nie jest do końca wiosną, to raczej takie zimne przedwiośnie albo od razu gorące lato. Tak było przecież w 2020 r., wiosna była wyjątkowo zimna. A w maju środku maja mieliśmy nawet opady śniegu na północy kraju i silne przymrozki! Która roślina ma sobie poradzić w takich warunkach?
No właśnie. Która?
Przed rolnikami gigantyczne wyzwanie. Dynamiczne zmiany sprawiają, że muszą zupełnie inaczej myśleć o swoich uprawach. My też musimy zacząć inaczej myśleć o swoich potrawach. Ale trochę to już się dzieje.
Ostatnim hitem polskich upraw jest na przykład kukurydza. Wystarczy przejechać się po polach. Naprawdę jest jej z roku na rok coraz więcej. I to nie przypadek. Ona jest bardziej dostosowana do zmiennego klimatu. Każdy rolnik już teraz powinien pomyśleć o swojej hodowli w perspektywie kilku, kilkunastu lat. Może powinien rozważyć nowe techniki nawadniania? A może budowę szklarni?
Wróćmy do mojego obiadu. Bardzo lubię surówkę z marchewek. Marchewki też są zagrożone?
Marchewka, podobnie jak na przykład pietruszka, jest akurat stosunkowo odporna na zmiany klimatyczne, choć w okresie silnego wzrostu potrzebuje więcej wody. Po okresie silnego wzrostu warzywa te są mocno zakorzenione w ziemi, więc sięgają do dolnych zasobów, lepiej nawodnionych.
Im zmiany klimatyczne są mniej straszne, choć też będą miały oczywiście na nie wpływ. Im mniej wody jest w glebie, tym mniejsze są korzenie. Zatem marchewki przyszłości będą mogą być znacznie mniejsze niż te, które jemy teraz. I jeszcze mniejsze od tych, które znamy z dzieciństwa.
Na deser zamierzam zjeść jabłko. Zdrowe, polskie… Chciałem dodać „niedrogie”, ale przecież w 2020 r. ich ceny poszybowały w górę. Zdarza się, że są droższe od egzotycznych cytrusów.
Bardzo długa susza, wiosenne przymrozki, zwłaszcza po okresie ciepłej, niemal letniej pogody – to oczywiście nie służy też jabłkom. To nie jest tak, że drzewo wymarznie. Natomiast mogą wymarzać zalążki owoców. I to może prowadzić do mniejszych zbiorów. Mówimy o jabłkach, ale podobnie będzie chociażby z gruszkami.
Coraz mniej ryb, coraz mniejsze marchewki, coraz mniej jabłek. A czy globalne ocieplenie może mieć jakiś pozytywny wpływ na to, co w Polsce uprawiamy i jemy?
Nic takiego nie mi przychodzi do głowy. Jednym z niewielu pozytywnych skutków globalnego ocieplenia jest to, że w naszym rejonie Europy powstaje coraz więcej winnic. Na zachodzie Polski powstają przecież już naprawdę dobre wina. Nie jest jednak tak, że świeżo powstałe polskie winnice nie są zagrożone z powodu zmian klimatycznych. Późnowiosenne przymrozki są bardzo szkodliwe dla winogron.
Skoro jednak wytwarza się w Polsce wina, to może realne jest w przyszłości hodowanie cytrusów?
Wątpię. Aby powstały sprzyjające do tego warunki, to jednak temperatura musiałaby zdecydowanie wzrosnąć. No i wymagana do tego jest jednak zdecydowanie lepsza pogoda w zimie.
Czy my, jako Polska, w ogóle coś z tym robimy? Mamy jakieś programy transformacji rolnictwa?
Niestety, nie za wiele. A powinniśmy o tym pomyśleć. Natomiast sami rolnicy powinni się skupić na retencji, aby woda po opadach zatrzymywała się w ziemi jak najdłużej, aby błyskawicznie nie odpływała po opadach. Są u nas programy małej retencji, także skierowane do rolników. Tyle że to kropla w morzu potrzeb.
Zjadłem mój polski obiad. Czy, aby mój syn mógł jeść w przyszłości ziemniaki, ja powinienem powściągnąć swój apetyt na kotlety?
Nie namawiam nikogo, żeby zupełnie rezygnował z mięsa. Jednak jest faktem, że jego produkcja z uwagi na emisje gazów cieplarnianych jest niezwykle szkodliwa dla planety. Może więc warto ograniczyć spożycie?
Dziś wiele osób sobie tego nie wyobraża, ale musimy pamiętać, że codzienne jedzenie mięsa to względna nowość. Jeszcze przed II wojną czy nawet za PRL-u był to towar luksusowy. Jadło się je na przykład raz w tygodniu albo na specjalne okazje. Może niezbędne jest to, by schabowy znów był towarem luksusowym?
Trudno będzie przekonać konsumentów do takiego ograniczenia argumentem, że jak nie zmniejszy spożycia mięsa, to kiedyś będzie zmuszony w ogóle z niego zrezygnować. Będą raczej chcieli jeść mięso tak długo, jak tylko się da.
Uważam, że każdy powinien jednak robić co w jego mocy, by walczyć ze zmianami klimatu. I ograniczenie spożycia mięsa nie jest tu złym wyjściem.
Ale samo to, że ja, pan czy zwykły Kowalski, a nawet miliony Kowalskich, zmniejszymy ilość spożywanego mięsa czy ryb, zmian klimatycznych nie zatrzyma.
Fakt, jesteśmy za pięć dwunasta przed katastrofą klimatyczną. Nawet jakbyśmy jakimś cudem przestali jutro emitować szkodliwe substancje do atmosfery, to i tak powrót do ich stężenia sprzed rewolucji przemysłowej zająłby tysiące lat. Jednak ciągle możemy wiele zrobić. Mamy trochę czasu do osiągnięcia punktu krytycznego, po którym planetę czeka prawdziwa dewastacja.
Czyli?
Jako punkt krytyczny rozumiem moment, w którym zmian klimatycznych już nie da się opanować, ponieważ zmianie ulegnie stan równowagi, do którego dąży system klimatyczny Ziemi. Nawet jeśli wyłączylibyśmy wszystko, co da się wyłączyć i przestali zupełnie emitować szkodliwe substancje.
Czyli na przykład uwolnienie gigantycznych złóż metanu z Syberii pod wpływem roztopienia wieloletniej zmarzliny. To sprawi, że globalne ocieplenie jeszcze bardziej przyspieszy aż do momentu uzyskania nowego stanu równowagi. A metan jest silniejszym gazem cieplarnianym niż dwutlenek węgla.
Podobnie dewastujące dla środowiska będzie stopienie się lodu w Grenlandii. Jak ten lód się stopi, to już nic z tym nie zrobimy. A to będzie oznaczać kolejne wzrosty temperatury w skali globalnej. Lądolód odbija promienie słoneczne, bez niego podłoże wchłonie o wiele więcej promieniowania słonecznego.
Większa ilość energii zgromadzonej na powierzchni Ziemi i w jej atmosferze oznacza wzrost temperatury, w szczególności w przypadku wzrostu stężenia gazów cieplarnianych w atmosferze. Nie wspominam już o ogromnej ilości słodkiej wody, która trafi do Oceanu Atlantyckiego i zaburzy cyrkulację oceaniczną.
I dzisiejsze susze będą tylko miłym wspomnieniem.