Ustawione rekrutacje w urzędach
Nie ma to jak ciepła posadka w administracji. Bezpieczeństwo i dobra pensja gwarantowane. Tylko jak ją zdobyć? Wystarczy mieć odpowiednie dojście
Ściemniane rekrutacje
Nie każda instytucja czy urząd państwowy zobligowany jest do rozpisywania konkursu, jeśli szuka nowych osób do pracy. Co prowadzi często do wypaczeń w naborach i powoduje wiele nadużyć. „Dziennik Gazeta Prawna” podaje przykłady rekrutacji, których wyniki były znane jeszcze przed ich rozpoczęciem.
Polecamy: Milionowe łapówki za górnicze kombajny
„Kandydat na stanowisko dyrektora jednego z departamentów został najpierw zatrudniony na zlecenie z pensją w wysokości 8 tys. zł, potem został dopuszczony do konkursu, który – rzecz jasna – wygrał. – To była czysta formalność. Wszyscy w departamencie wiedzieliśmy, że już wcześniej został namaszczony na to stanowisko – mówi mi jeden z pracowników ministerstwa” – czytamy w „DGP”.
Praktyki obchodzenia konkursów to w urzędach codzienność. Gazeta przytacza kilkanaście podobnych przypadków, gdzie np. etatowe stanowisko dostaje ktoś, kto pracuje w instytucji, która ogłosiła nabór, tyle że na zlecenie. Oczywiście kandydat „z urzędu” brał udział w rekrutacji, ale znał wcześniej odpowiedzi do testu, który był jednym z etapów rekrutacji. – Prawda jest brutalna i skłania do postawienia tezy, że każdy nabór można zorganizować w taki sposób, iż nawet część komisji rekrutacyjnej nie będzie zdawała sobie sprawy z tego, że jego wynik był z góry ustalony – stwierdza na łamach „Dziennika Gazety Prawnej” Stefan Płażek z Katedry Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Bałagan w rekrutacji potrwa jeszcze długo, bowiem przepisy, które regulują te kwestie w urzędach państwowych, były wprowadzone w życie 30 lat temu. W myśl których urzędnicy nie muszą przejmować się otwartymi naborami czy konkursami. W instytucjach takich jak np. Kancelaria Sejmu, Senatu, Prezydenta, regionalne izby obrachunkowe, biura Rzecznika Praw Obywatelskich i Rzecznika Praw Dziecka, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie trzeba przeprowadzać żadnych konkursów rekrutacyjnych.
Praca „na rodzinę”
Ustawione nabory to nie jedyny grzech przy przyjmowaniu nowych pracowników. Nagminne jest również zatrudnianie z polecania. Niedawno „Fakt” ujawnił wynik swojego eksperymentu, jaki przeprowadzono w Powiatowym Urzędzie Pracy w Rybniku. Gdy dziennikarka podała się za asystentkę ministra gospodarki i spytała o możliwość stażu dla jego chrześniaczki, kierownik biura zapewniła, że to możliwe. To, a nawet jeszcze więcej - czyli poszukanie normalnej pracy dla dziewczyny, absolwentki finansów i ekonomii (de facto nieistniejącej). Czy z podobną odpowiedzią spotkałby się każdy absolwent? Z kolei "Super Express" wytropił skandal z żoną ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego w roli głównej (obecnie już eksministra). Została ona zatrudniona przed dwoma laty jako dyrektor biura współpracy instytucjonalnej z pensją ok. 10 tys. zł. Biuro to, zajmujące się współpracą prezydenta z premierem, ministrami, Sejmem i Senatem, utworzono na 2 miesiące przed objęciem przez nią tego stanowiska. Wcześniej nie istniało. Miano w tym
celu zmienić regulamin organizacyjny Kancelarii Prezydenta. Natomiast radca byłego ministra Paweł Białek razem z nim studiował archeologię na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Polska Agencja Żeglugi Powietrznej - już w 2010 roku podejrzeniami o nepotyzm w tej instytucji zajęła się Kancelaria Premiera. W PAŻP pracownicy otrzymują średnio 16 tys. zł pensji. Podobno były przypadki pensji w granicach 40 tys. na stanowiskach, gdzie średnio zarabia się 10 razy mniej. Byli tam zatrudniani członkowie rodzin kierowników i dyrektorów: córki, synowie, zięciowie, żony. Bronili się, że nie ma między nimi bezpośredniej zależności służbowej. Ekspert z Instytutu Sobieskiego Paweł Soloch mówił we wrześniu 2012, na konferencji poświęconej zawłaszczaniu państwa, zorganizowanej przez Fundację im. Stefana Batorego, że w PAŻP 40 proc. pracowników łączy pokrewieństwo, a kilkanaście procent ma ten sam adres.
Polecamy: Milionowe łapówki za górnicze kombajny
Pod koniec lipca 2012 "SE" pisał o "ciepłych posadkach" dla kilkudziesięciu radnych PO w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych i innych instytucjach sektora publicznego. Było tam możliwe awansowanie w ciągu kilku lat na stanowisko kierownicze, i to w przypadku osób, które trafiły do instytucji z bezrobocia. Roczne pensje, według wyliczeń "Super Expressu", sięgały od 30 do nawet ponad 100 tys. zł. "Mandat radnego dzielnicy gwarantuje niezłą państwową fuchę z jeszcze lepszą pensją!" - podsumowywała gazeta. Kumoterstwo w różnych postaciach tropią też dziennikarze na szczeblach lokalnych. Na przykład na Śląsku krewny wicemarszałka zajmował stanowisko w funduszu podległym wojewodzie, a córka znanego posła otrzymała pracę jako asystentka wicewojewody. Pisał o tym w bieżącym i ubiegłym roku "Dziennik Zachodni". Wątpliwości pojawiły się też kilka lat wcześniej, gdy syn jednej z posłanek został wicedyrektorem Śląskiego Centrum Przedsiębiorczości. Chociaż tu posłanka broniła się, że nie może on ponosić
odpowiedzialności za to, iż jest synem lokalnego polityka.
Jest się o co bić!
W ubiegłym roku płace w administracji wzrosły o 800 złotych. Pensje urzędników rosną, mimo że formalnie piąty rok z rzędu są zamrożone. Nikt nie rezygnuje jednak z nagród, które w samych ministerstwach są czterokrotnie wyższe niż wymagany limit. Co więcej, okazuje się, że padł kolejny rekord w wydawaniu budżetowych pieniędzy na bonusy. W 2012 roku wydano na nie o 14 milionów złotych więcej niż rok wcześniej. Łącznie to już suma blisko 600 milionów - czytamy w "Dzienniku Gazecie Prawnej". Na czele najlepiej opłacanych pracowników administracji wyłaniają się ci zatrudnieni w ministerstwach. Tam średnie zarobki wzrosły o 200 zł i wynoszą już ponad 7 tys. zł. W resorcie edukacji narodowej przeciętna pensja w 2011 r. wynosiła około 7 tys. zł, a obecnie jest wyższa o 500 zł. W resorcie skarbu w 2011 r. zarabiało się średnio 5,2 tys. zł, a w tej chwili o 600 zł więcej. Dyrektorzy generalni otrzymują średnio 17 tys. zł, dyrektorzy departamentów przeciętnie 12,9 tys. zł.
Natomiast „Fakt” postanowił przyjrzeć się zarobkom zatrudnionych na stanowiskach kierowniczych i pracowników szeregowych. Według dziennika, kierownicy, eksperci i specjaliści dostają wynagrodzenia oscylujące w granicach 10 tys. zł, a zwykli pracownicy otrzymują około 3 tys. zł. Przykładowo kierownik wydziału ZUS Warszawa zarabia 7,1 tys.zł, analityk w Najwyższej Izbie Kontroli w Warszawie - 10 tys. zł, ekspert w ministerstwie rolnictwa - 9,5 tys.zł, informatyk w Urzędzie Wojewódzkim w Szczecinie dostaje 3,3 tys. zł, inspektor wojewódzki w Białymstoku - nieco ponad 3 tys. zł, kierowca w MON 2,9 tys. zł, urzędnik w inspekcji weterynaryjnej - 2,4 tys. zł.
JK,TK,WP.PL