W stronę piekła, czyli jak wygląda praca korespondenta wojennego
Gdy wybucha wojna, ludzie masowo uciekają jak najdalej od zagrożenia
30.09.2013 | aktual.: 04.11.2013 13:18
Gdy wybucha wojna, ludzie masowo uciekają jak najdalej od zagrożenia. W przeciwnym kierunku podążają jedynie dziennikarze i fotoreporterzy... "Polska Zbrojna" opisuje, jak wygląda praca w jednym z najniebezpieczniejszych zawodów świata - korespondenta wojennego.
Dziennikarze, którzy informują nas o dramatycznej sytuacji w strefach działań wojennych na całym świecie, często płacą za to wysoką cenę - w wielu krajach, nawet tych na pozór spokojnych, takich jak Rosja, Brazylia, Pakistan, Meksyk czy Etiopia są zastraszani i bici. W innych, jak Somalia, Irak czy Syria, każdego dnia ryzykują swym życiem lub w najlepszym wypadku porwaniem. O tym, jak trudna i ryzykowna jest to praca, świadczą statystyki. Od stycznia 2013 roku zginęło już 31 korespondentów - głównie w Syrii, Pakistanie i Brazylii. Kilka tygodni temu padł niechlubny rekord - zabity w Egipcie brytyjski operator Mick Deane to tysięczna ofiara.
Gotowi na najgorsze
Dziennikarze zgodnie przyznają, że decyzji o wyjeździe w niebezpieczne rejony świata nigdy nie podejmuje się spontanicznie. Kluczowe jest odpowiednie przygotowanie się, w tym zdobycie szerokiej wiedzy o danym kraju. Niezwykle cenny zawsze okazuje się zaufany profesjonalny przewodnik, który zna miejscowe realia, wie, gdzie można względnie bezpiecznie pojechać i z kim porozmawiać. Niektórzy dziennikarze, szczególnie zachodni, poruszają się w otoczeniu wyspecjalizowanych ochroniarzy, często byłych żołnierzy.
- Takie kroki nie dają jednak stuprocentowej pewności, że unikniemy niebezpiecznych zdarzeń - zwraca uwagę Paweł Szot, reporter TVP Info, który nadawał relacje z Afganistanu, Libii, Kosowa oraz Egiptu. I przypomina przypadek Marie Colvin, amerykańskiej dziennikarki, która zginęła przypadkowo podczas oblężenia miasta Homs w Syrii w 2012 roku.
Czasem euforia i złudne poczucie bezpieczeństwa sprawiają, że dziennikarz zaczyna ryzykować, aby zdobyć ciekawy materiał. - Przekonanie, że nie występuje zagrożenie i sytuację mamy pod kontrolą, jest niezwykle niebezpieczne - uważa Mariusz Zawadzki z "Gazety Wyborczej", który zawodowo odwiedzał Libię, Liban, Strefę Gazy oraz Irak.
Dziennikarz sądzi, że wielu korespondentów, także i on sam, czasem ulega takiemu złudnemu odczuciu. W 2005 roku za niewystarczającą dbałość o własne bezpieczeństwo wysoką cenę zapłaciła włoska dziennikarka Guliana Sgrena. Kiedy inni reporterzy siedzieli w hotelu, ona wychodziła na ulice Bagdadu, ponieważ uznała, że w tak dużym mieście nic jej nie grozi.
- Nie można zbyt długo tkwić w jednym miejscu - wyjaśnia Zawadzki. - Wiadomo bowiem, że prędzej lub później ktoś zadzwoni po porywaczy, dla których to świetna okazja do zarobku - dodał. Tak też się stało w tym przypadku. Sgrena została porwana, a następnie wykupiona przez włoski rząd. W operacji zginął jednak włoski oficer wywiadu wojskowego.
Reporterowi nie zawsze udaje się ocalić własne życie. Wystarczy przypomnieć tragiczną śmierć Waldemara Milewicza w 2004 w Iraku. Zdarzenie to nie spotkało się z bezrefleksyjnym odbiorem jego kolegów po fachu, ale też nie wpłynęło w jakiś szczególny sposób na ich pracę.
- U mnie strach pojawia się już na lotnisku w Warszawie - stwierdza Jerzy Haszczyński, szef działu zagranicznego "Rzeczpospolitej", który pracował w wielu niebezpiecznych miejscach, w tym Jemenie, Iraku, Afganistanie, Libii, Egipcie czy rozpadającej się Jugosławii. - Milewicz miał jednak rację, kiedy mówił, że najtrudniej jest po powrocie do domu. Po kilku wyjazdach budziłem się w nocy zlany potem, z przekonaniem, że ciągle jestem na froncie - dodaje.
Szczególnie stresująca i niebezpieczna jest praca fotoreportera, bo o ile dziennikarz opiera się często na relacjach świadków, o tyle fotoreporter jest zmuszony być w centrum zdarzeń, czyli tam, gdzie ryzyko jest największe.
Oczywiście każdy korespondent stara się przygotować na różne ewentualności. W miarę możliwości powiadamia o swoim przyjeździe najbliższą polską placówkę dyplomatyczną, na wszelki wypadek zna swoją grupę krwi. Wielu dziennikarzy przechodzi specjalistyczne szkolenia. - Zachodnie media, ale także Russian Today czy Al-Dżazira, z zasady nie wysyłają w strefę działań wojennych osób bez odbytego kursu HEST - zwraca uwagę Paweł Szot. Hostile Environment Safety Training pozwala dziennikarzom poznać potencjalne niebezpieczeństwa i reagować w sytuacji zagrożenia życia. Taki kurs kosztuje jednak co najmniej kilka tysięcy euro. Wiele redakcji, w tym także polskich, nie może sobie pozwolić na takie koszty. Ministerstwo Obrony Narodowej postanowiło temu zaradzić i od kilku lat w Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych w Kielcach organizuje krótkie szkolenia dla dziennikarzy wyjeżdżających w rejony zagrożone. Uczestników nigdy nie brakuje.
- Żołnierzom należą się za to ukłony - uważa Paweł Szot, ale dodaje: - Problem w tym, że trzydniowy kurs można traktować jedynie jako wstęp do właściwego szkolenia, które na przykład w wypadku BBC trwa kilka tygodni.
Każda wojna jest inna
Czy dziennikarz przebywający w strefie działań zbrojnych może czuć się stosunkowo bezpiecznie, czy wręcz odwrotnie - przyciąga dodatkowe zagrożenia? Paweł Szot uważa, że każdy konflikt należy rozpatrywać indywidualnie. - Coraz częściej dziennikarze są w wyjątkowo złej sytuacji. Skrzywdzenie któregoś z nich wywołuje silniejszą reakcję mediów niż kolejna śmierć żołnierza lub miejscowego cywila - mówi.
Czy to oznacza, że napis "Press" może być niczym tarcza strzelnicza? W niektórych miejscach tak, na co uwagę zwraca Jerzy Haszczyński. - Czasem lepiej nie nosić kamizelki kuloodpornej. Gdy poruszam się sam, to staram się niczym nie wyróżniać - wyjaśnia. Waldemar Milewicz jeździł po Iraku, gdzie polowano na ludzi z Zachodu, samochodem z napisem "Press", ale bez odpowiedniej ochrony.
O tym, że każdy konflikt rządzi się swoimi prawami, przekonuje również Mariusz Zawadzki, który jako przykład podaje Strefę Gazy oraz Liban, gdzie jest stosunkowo bezpiecznie. - Żadnej ze stron tam nie zależy na zabiciu dziennikarza. Zginąć można jedynie przez przypadek - mówi.
Podobnie było chociażby podczas wojny w Libii. Powstańcom walczącym z Muammarem Kadafim bardzo zależało, by informacje na ich temat trafiły do zachodnich społeczeństw i dlatego rewolucjoniści niezwykle entuzjastycznie podchodzili do dziennikarzy.
Inaczej było natomiast w czasie wojen w Iraku czy w Afganistanie, gdzie rebelianci zabicie lub porwanie dziennikarza uważali za swój wielki sukces. Jerzy Haszczyński dodaje, że podobnie było w Gruzji w 2008 roku. - Zdarzały się nawet naloty na centrum prasowe - dodaje. Wówczas to w wyniku rosyjskiego ostrzału zginął doświadczony holenderski operator Stan Storimans. W Afganistanie w tym samym roku porwano amerykańskiego dziennikarza Davida S. Rohdego. W Pakistanie, który przecież nie jest ogarnięty wojną, w 2002 roku porwano i zamordowano Amerykanina Daniela Pearla, prowadzącego dziennikarskie śledztwo w sprawie Al-Kaidy.
Mariusz Zawadzki uważa, że największe zagrożenie nie zawsze stwarzają same działania zbrojne, lecz towarzyszące wojnie chaos i bezprawie - stan, w którym nie ma wyraźnej linii frontu i żadnych reguł. - Dobrym przykładem jest Irak, gdzie panowała totalna anarchia. Tam głównym zagrożeniem nie byli terroryści i partyzanci, lecz liczne grupy przestępcze, które chętnie okradały lub porywały ludzi z Zachodu, by na tym zarobić - wyjaśnia.
- Żołnierzom należą się za to ukłony - uważa Paweł Szot, ale dodaje: - Problem w tym, że trzydniowy kurs można traktować jedynie jako wstęp do właściwego szkolenia, które na przykład w wypadku BBC trwa kilka tygodni.
Każda wojna jest inna
Czy dziennikarz przebywający w strefie działań zbrojnych może czuć się stosunkowo bezpiecznie, czy wręcz odwrotnie - przyciąga dodatkowe zagrożenia? Paweł Szot uważa, że każdy konflikt należy rozpatrywać indywidualnie. - Coraz częściej dziennikarze są w wyjątkowo złej sytuacji. Skrzywdzenie któregoś z nich wywołuje silniejszą reakcję mediów niż kolejna śmierć żołnierza lub miejscowego cywila - mówi.
Czy to oznacza, że napis "Press" może być niczym tarcza strzelnicza? W niektórych miejscach tak, na co uwagę zwraca Jerzy Haszczyński. - Czasem lepiej nie nosić kamizelki kuloodpornej. Gdy poruszam się sam, to staram się niczym nie wyróżniać - wyjaśnia. Waldemar Milewicz jeździł po Iraku, gdzie polowano na ludzi z Zachodu, samochodem z napisem "Press", ale bez odpowiedniej ochrony.
O tym, że każdy konflikt rządzi się swoimi prawami, przekonuje również Mariusz Zawadzki, który jako przykład podaje Strefę Gazy oraz Liban, gdzie jest stosunkowo bezpiecznie. - Żadnej ze stron tam nie zależy na zabiciu dziennikarza. Zginąć można jedynie przez przypadek - mówi.
Podobnie było chociażby podczas wojny w Libii. Powstańcom walczącym z Muammarem Kadafim bardzo zależało, by informacje na ich temat trafiły do zachodnich społeczeństw i dlatego rewolucjoniści niezwykle entuzjastycznie podchodzili do dziennikarzy.
Inaczej było natomiast w czasie wojen w Iraku czy w Afganistanie, gdzie rebelianci zabicie lub porwanie dziennikarza uważali za swój wielki sukces. Jerzy Haszczyński dodaje, że podobnie było w Gruzji w 2008 roku. - Zdarzały się nawet naloty na centrum prasowe - dodaje. Wówczas to w wyniku rosyjskiego ostrzału zginął doświadczony holenderski operator Stan Storimans. W Afganistanie w tym samym roku porwano amerykańskiego dziennikarza Davida S. Rohdego. W Pakistanie, który przecież nie jest ogarnięty wojną, w 2002 roku porwano i zamordowano Amerykanina Daniela Pearla, prowadzącego dziennikarskie śledztwo w sprawie Al-Kaidy.
Mariusz Zawadzki uważa, że największe zagrożenie nie zawsze stwarzają same działania zbrojne, lecz towarzyszące wojnie chaos i bezprawie - stan, w którym nie ma wyraźnej linii frontu i żadnych reguł. - Dobrym przykładem jest Irak, gdzie panowała totalna anarchia. Tam głównym zagrożeniem nie byli terroryści i partyzanci, lecz liczne grupy przestępcze, które chętnie okradały lub porywały ludzi z Zachodu, by na tym zarobić - wyjaśnia.
Podczas rewolucji w Egipcie w 2011 roku prorządowi chuligani wyłapywali dziennikarzy, okradali ich i bili. Podobnie jest w Somalii, gdzie od lat dziewięćdziesiątych XX wieku nie ma silnego rządu centralnego. W tym kraju życie straciło ponad 50 dziennikarzy (pięciu w 2013 roku), ale głównie miejscowych, bo nikt z Zachodu nie chce tam jeździć. Obecnie problem ten dotyczy na przykład Syrii, gdzie również panuje totalny chaos. Od 2011 roku zabito tam niemal 50 reporterów.
Czy można wyznaczyć granicę między odwagą a szaleństwem? Dla Jerzego Haszczyńskiego, który przyznaje, że po około trzydziestu wizytach w rejonie konfliktów jest mniej skory do kolejnych wyjazdów, granica ta jest wyraźna: - Szaleństwem jest podłączanie się do oddziału bojowników idących walczyć z regularną armią. Podobnie jak samotne przedzieranie się przez ziemię niczyją.
Zawadzki dodaje, że dla niego niedopuszczalne jest ignorowanie podstawowych zasad bezpieczeństwa, jak w wypadku Guliany Sgreny, czy też wyjazd do miejsc, gdzie panuje pełna anarchia, jak zrobiła to zastrzelona w Somalii Brytyjka Kate Peyton. Każdy jednak sam ustala tę granicę. Jak trafnie zauważa Paweł Szot, parafrazując słowa jednego z bohaterów prozy hiszpańskiego nowelisty i dziennikarza Artura Péreza-Revertego: "Czasem lepiej jest nie zrobić żadnego materiału niż ostatni".
Robert Czulda, "Polska Zbrojna"
MA