Afera mięsna. Państwo nie ma kontroli
02.04.2013 06:29
Przypadek ubojni w Rosławowicach pokazuje, że kontrola weterynaryjna to dziurawe sito, przez które na rynek przeciekają chore, a nawet padłe zwierzęta. Roman Owecki, wojewódzki lekarz weterynarii w Łodzi nie zaprzecza, że system jest nieszczelny. Na oczach inspektorów weterynarii ubojnia prowadziła podwójną działalność. Część zwierząt była bita pod ich kontrolą. Inne po uboju trafiały do ukrytej mroźni, a później na rynek.
Według informacji od lekarza weterynarii, kontrole nie wykazały żadnych nieprawidłowości. Jak to możliwe, skoro przez długi czas do zakładu przyjeżdżały transporty, które organizował człowiek znany lekarzom weterynarii w kujawsko-pomorskim? Jeśli doniesienia naszych informatorów są prawdziwe, służby weterynaryjne czekać powinna prawdziwa rewolucja, bo cały system kontroli mięsa leży na łopatkach.
Lekarz powinien być przy rozładunku zwierząt. Powinien sprawdzić kwity, kolczyki. Krowa przed ubojem powinna być dobrze zbadana, czy nadaje się do uboju, czy do utylizacji. – Nie robiliśmy tego. Przyjeżdżał samochód i wszystko szło na halę. Weterynarz, nawet gdyby chciał, nie zdążyłby sprawdzić. Weterynarz nie wie wszystkiego, bo przyjeżdżał raz na trzy dni, a po takim transporcie do rana wszystko było już wyczyszczone – relacjonuje pracę ubojni jej były pracownik.
Owecki twierdzi, że system kontroli jest zbudowany tak, żeby zapewnić jak największe bezpieczeństwo. Nie zaprzecza jednak, że nie jest szczelny. – Nie ma możliwości, aby postawić lekarza weterynarii w każdym zakładzie i na każdym stanowisku mówi Faktowi. – Kontrole lekarze weterynarii planują zależnie od oceny ryzyka. Nie są zapowiedziane – dodaje.
Świadkowie, którzy rozmawiali z reporterem Faktu, mówią jednak, że Piotr M. mógł wiedzieć o kontrolach.