Bezrobocie prawie jak śmierć
Utrata pracy rodzi traumę podobną do tej spowodowanej śmiercią bliskiej osoby w rodzinie - przekonuje brytyjski psycholog dr Thomas Stuttaford. Przeraża nas perspektywa wypadnięcia z roli pracownika i konsumenta. Zarabiamy, korzystamy ze świadczeń i firmowych bonusów, jesteśmy w tzw. obiegu. Wszystko to tracimy z chwilą otrzymania wypowiedzenia.
19.08.2011 | aktual.: 19.08.2011 13:26
Czy może być coś straszniejszego niż śmierć? W dawnym kulturach za równie przerażające uważano wygnanie. Dzisiaj jego odpowiednikiem jest… bezrobocie.
W społeczeństwach pierwotnych wygnanie, bez prawa powrotu do życiodajnego kręgu grupy czy plemienia, było równoznaczne z rzucenie wilkom na pożarcie. Pozbawiony blasku i ciepła domowego ogniska człowiek miał przed sobą najwyżej kilka dni nędznej egzystencji. Umierał z głodu, zimna, wycieńczenia albo padał ofiarą dzikich zwierząt. Śmierć i tak była dla niego lepsza niż świadomość złamania reguł i utrata czci.
Dziś – przyznajmy się bez bicia – większość z nas ma gdzieś więzi rodzinne, opinię otoczenia czy honor. Jesteśmy singlami, kosmopolitami, indywidualistami, którzy na każdym kroku podkreślają swą rzekomą samowystarczalność. Jednak lęk przed wykluczeniem pozostał. Tyle że ma zupełnie inny charakter niż w dawnych czasach. Otóż nie obawiamy się już klątwy rzuconej przez ojca, seniora klanu czy kapłana. Przeraża nas za to perspektywa wypadnięcia z roli pracownika i konsumenta.
Bezrobocie prawie jak śmierć
Doświadczył tego m.in. Jerzy, 29-letni menedżer bankowy z Warszawy, który w 2008 roku stracił pracę. Przed zwolnieniem wiódł intensywne życie towarzyskie, napędzane adrenaliną, dużą pensją i jeszcze większymi premiami. Jadał lunche w ekskluzywnych stołecznych restauracjach. Co miesiąc latał do Barcelony, Amsterdamu czy Los Angeles. Oczywiście wszystko na koszt firmy. Przysługiwał mu samochód służbowy, pakiet medyczny, karnet na basen i siłownię. Jednym słowem: był królem życia.
Wszystkie te luksusy skończyły się jak ręką odjął w dniu, gdy dostał wypowiedzenie. Wprawdzie na otwarcie łez młody menedżer otrzymał od pracodawcy dużą odprawę. Ale kasę przepuścił z kolegami w tydzień. Był bowiem przekonany, że szybko znajdę następną posadę.
- Wtedy zaczął się koszmar. Nie miałem już za co kupować drogich koszul, płyt, gadżetów elektronicznych. Skończyły się podróże do egzotycznych krajów, a nawet wyjścia do pubu w każdy piątek wieczorem. Najpierw opuściła mnie dziewczyna, potem wszyscy przyjaciele. Zostałem sam jak palec. Z kredytem, którego do dziś nie potrafię spłacić – opowiada Jerzy.
Na początku dbał o pozory. Nawet wychodząc do kiosku po papierosy, zakładał marynarkę z kolekcji Emporio Armani, pamiątkę szczęśliwych, beztroskich czasów spędzonych w korporacji. Teraz jest mu całkowicie obojętne, jak wygląda i co o nim myślą ludzie. Pije od rana do nocy – i największym jego zmartwieniem jest, od kogo pożyczy pieniądze na butelkę taniego wina. Alkohol wyłączył jego hamulce: wstyd, ambicję, instynkt samozachowawczy. Jak mówi: po co się starać, skoro i tak już nie wróci na szczyt? Przyznaje, że dawno by z sobą skończył, gdyby nie brak charakteru. *Żyć albo nie żyć *
Charakteru i godności nie brakowało natomiast ojcu znanego socjologa Zygmunta Baumana. Było to w latach 30. zeszłego wieku, w czasach wielkiego kryzysu. Mężczyzna prowadził mały sklep, ale zbankrutował. Wierzyciele zabrali mu wszystko, nawet meble. Komornik często wizytował jego mieszkanie. Nie mogąc znieść poniżenia, sklepikarz próbował odebrać sobie życie, na szczęście nieskutecznie. Jego syn tak tłumaczy ten desperacki krok: „Istniało wtedy takie staromodne dziś pojęcie ojca rodziny. On miał żonę i dwoje dzieci, musiał zarobić na ich chleb, buty, szkołę. Jeżeli nie potrafił, był do niczego, był nikczemnikiem niewartym życia. Jeśli nie był w stanie ocalić swoich dzieci i żony od głodu i upokorzenia, godzien był pogardy”.
Zero współczucia
Niewielu ludzi odczuwa współczucie wobec odstawionych na boczny tor dyrektorów, prawników, bankowców. Jeszcze nad wyrzuconą z hipermarketu kasjerką ktokolwiek się zlituje. Jeśli jednak bezrobotnym zostaje osoba z biznesowego świecznika, wszyscy wokoło zacierają ręce: „A dobrze mu tak!”. Wygnaniu z korporacyjnego i konsumpcyjnego raju towarzyszy szyderczy śmiech otoczenia. Zszarganie nazwiska. Samotność. Delikwenci sprawdzają swoje kontakty w laptopach, przeczesują internet w poszukiwaniu nowego źródła zarobków i prestiżu, wysyłają sms-y i maile do setek potencjalnych pracodawców. Ale nikt nie odpowiada na ich rozpaczliwe wołanie o pomoc.
Czy można sobie wyobrazić gorszy rodzaj społecznej i zawodowej śmierci? Najgorsze, że jest to śmierć za życia. A ci, których ona dotyka, są jednocześnie umarłymi i żałobnikami. Tak, tak, zwolniony prezes, konsultant, ekspert, który jeszcze wczoraj paradował w koszuli za dwa tysiące złotych i jeździł porsche, doświadcza podobnej straty co wdowa, wdowiec lub rodzic pogrążony w żałobie po śmierci dziecka. Płacze za dawnym życiem, za blichtrem, który już nie wróci.
Wszystko zależy od priorytetów
„Utrata pracy rodzi traumę podobną do tej spowodowanej śmiercią bliskiej osoby w rodzinie - potwierdza brytyjski psycholog dr Thomas Stuttaford. Zarówno bezrobotni bankierzy, jak i ludzie, którzy utracili bliskich, są poddani tym samym psychologicznym zmianom, choć objawy tych zmian różnią się pod względem charakteru i natężenia”.
Niektórzy wychodzą z żałoby, otrząsają się z nieszczęścia i zaczynają nowe życie. A inni już na zawsze pozostaną na dnie, w cieniu śmierci. Pierwsi też cenią pracę, karierę, pieniądze, ale ich samoocena, poczucie wartości zależy od czegoś zupełnie innego. Mają oparcie w rodzinie i w prawdziwych przyjaźniach. Natomiast dla tych drugich nic się nie liczy, tylko sukces –finansowy, zawodowy, społeczny, jakikolwiek zresztą. Gdy zostają go pozbawieni, nie widzą po prostu sensu dalszego życia. I popadają w rozpacz.
Mirosław Sikorski/JK